Książki ulokowane w świecie „Gwiezdnych Wojen” rzadko kiedy potrafią zaskoczyć. Najczęściej poruszają się w ramach dobrze ogranych motywów i schematów, nie wykraczając poza strefę komfortu milionów fanów. Czasem trafia się jednak pozycja, która próbuje ten stan rzeczy zmienić. Jedną z nich są „Czerwone żniwa”, które najprościej rzecz ujmując, są zombie-horrorem, czyli czymś bardzo dla „Star Wars” niecodziennym.
Na mroźnej planecie Odacer-Faustin funkcjonuje Akademia Sithów. Prowadzący ją Darth Scabrous ma ambicję znalezienia sposobu na osiągnięcie nieśmiertelności. W tym właśnie celu sprowadza do swojej siedziby pewną roślinę, która w połączeniu z innymi składnikami, ma stać się katalizatorem niecodziennych zmian. Niestety nie wszystko idzie tak, jak powinno, właściwości kwiatu stają się zaś powodem przerażających wydarzeń.
Swego czasu prawie w każdej powieści Expanded Universe musiała znaleźć się postać dobrze znana czytelnikowi. Decydenci wierzyli najwyraźniej, że taki ruch jest konieczny do tego, by utrzymać zainteresowanie odbiorcy. Od tego mankamentu nie była wolna pierwsza Star Warsowa zombie-powieść Schreibera („Szturmowcy śmierci”), gdzie ni z tego ni z owego pojawiał się Han Solo. Na szczęście tym razem jest inaczej, bo fabuła została osadzona daleko w przeszłości, w czasach Starej Republiki, a co za tym idzie, nie ma tu żadnej znajomej twarzy. Jest to w mojej opinii bardzo dobry krok, bo w „Czerwonych żniwach” nic nie generuje porównań do filmów oryginalnej trylogii, dzięki czemu nie ma tu tak charakterystycznej dla wielu produktów tej franczyzy wtórności.
Jeśli chodzi o sedno „Czerwonych żniw”, to można powiedzieć, że chodzi tu przede wszystkim o akcję i rozwałkę. Powieść nie oferuje absolutnie żadnej głębszej refleksji, ale nie ukrywa też tego, czym jest. I to się chwali, bo dzięki temu mamy do czynienia z pozycją świadomą – to horror, dla którego istotne są przede wszystkim flaki. I w tej rozrywkowej materii prezentuje się całkiem dobrze. Tak, dla czytelnika lepiej zaznajomionego z tego rodzaju grozą, będzie to książka za mało bezkompromisowa, jednak szeregowy miłośnik marki, a to chyba do kogoś takiego są „Czerwone żniwa” kierowane, może być zaskoczony skalą zaprezentowanej na kolejnych stronach jatki.
Akcja gna do przodu w bardzo szybkim tempie, co sprawia, że jest to powieść, którą czyta się błyskawicznie. Problemem jest jednak to, że bohaterowie to w znacznej mierze bezimienni statyści. Uczniowie Akademii Sithów są w zasadzie mięsem armatnim, pożywką dla krwiożerczych potworów zaludniających (zazombiejących?) tę książkę. Bohaterka, której najbliżej do miana głównej, jest z kolei na tyle nijaka, że było mi w zasadzie obojętne czy przeżyje, czy nie. Ostatecznie jednak to nie sami bohaterowie są tu najważniejsi, istotniejsze jest to jak giną.
Myślę, że najlepszym określeniem istoty tej książki będzie stwierdzenie, że „Czerwone żniwa” są w zasadzie horrorowym fast foodem. Jest to pożywienie całkiem smaczne, ale pozbawione większej wartości odżywczej. To guilty pleasure w czystej postaci, które podczas lektury angażuje, ale po jej skończeniu nie pozostawia w głowie niczego do przemyślenia. Nie ma w tym niczego złego, trzeba być jednak tego faktu świadomym. Dla mnie nie był to stracony czas, bo lubię się od czasu do czasu odmóżdżyć w takim stylu, jaki zaproponował tu Joe Schreiber.
Autor: Joe Schreiber
Tytuł: Star Wars. Czerwone żniwa
Tytuł oryginału: Star Wars. Red Harvest
Tłumaczenie: Grzegorz Ciecieląg
Wydawca: Amber
Data wydania: listopad 2012
Liczba stron: 272
ISBN: 978-83-241-4389-4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz