poniedziałek, 18 marca 2024

Brian Herbert, Kevin J. Anderson "Diuna. Dziedzic Kaladanu" - Recenzja

 

Zaplanowana na trzy tomy kolejna prequelowa seria Briana Herberta i Kevina J. Andersona dzieje się tuż przed wydarzeniami oryginalnej „Diuny”. Już pierwszy tom nie był niczym nadzwyczajnym, ale można było czerpać pewną przyjemność z lektury tej rozrywkowej space opery. Druga odsłona prezentowała już zauważalnie niższy poziom, a to z tego względu, że autorzy dali nam dokładnie to samo, co poprzednio, niczego nie poprawili, a dodatkowo powielili wszystkie wcześniejsze wady. To sprawiło, że nie byłem nastrojony zbyt optymistycznie przed poznaniem książki zamykającej ten projekt. Bo czy twórcy, którzy wielokrotnie pokazali już, że raczej nie po drodze im ze słowem „progres”, nagle przeskoczą pewien pułap i dostarczą nam powieść inną (lepszą) niż poprzednie?

Książę Leto chce od wewnątrz rozsadzić Wspólnotę Szlachecką. W tym celu opuszcza tymczasowo Kaladan, wysyła też posłańca, który ma poinformować o jego planach imperatora Szaddama IV. Niestety kurier zostaje pochwycony przez Harkonnenów, to zaś sprawia, że nikt nie wie, że Atryda w rzeczywistości nie jest buntownikiem, ale wypełnia niebezpieczną misję. Tymczasem na Kaladanie Paul mierzy się z narkotykowymi bossami, którzy nadal produkują śmiercionośny ailar. Odwołana przez Bene Gesserit ze świata Atrydów lady Jessica musi z kolei znaleźć sposób, żeby ponownie połączyć się z rodziną i dochować przy tym wierności zakonowi.

Sposób Herberta i Andersona na „Diunę” to akcja. Najczęściej jest ona poganiana akcją, a gdzieś za fabularnym zakrętem kryje się zazwyczaj… akcja. Tak, ich wizja legendarnego uniwersum ma charakter czysto rozrywkowy i w materii ducha nie ma niczego wspólnego z zamysłem Franka Herberta, który bardzo często ciekawie filozofował i dawał czytelnikom sporo okazji do przemyśleń na tak interesujące tematy jak specyfika religii totalnej czy istota władzy. W książkach kontynuatorów nie uświadczymy nawet ułamka jego niesamowitej wizji. Jej spłycenie jest coraz bardziej bolesne i staje się widoczne wraz z każdą kolejną książką. „Dziedzic Kaladanu” nie przynosi niestety w tej materii żadnej zmiany.

Trzecia część „Trylogii Kaladanu” poprowadzona jest w taki sam sposób, jak poprzednie dwie książki, a także jak wszystkie wcześniejsze wspólne dzieła tych dwóch pisarzy. To opowieść podzielona na krótkie, dynamiczne rozdziały, w których opisywane są losy różnych bohaterów. Z czasem wszystkie wątki zaczynają się przeplatać, a wszystko zmierza do finału – fabuła kończy się chwilę przed „Diuną”, a co za tym idzie czytelnik obeznany z uniwersum nie będzie miał większego problemu z domyśleniem się, jak to się skończy. To nieszczególnie sprzyja serwowaniu przez autorów zaskoczeń, bo doskonale wiemy, kto przeżyje, a kto nie pojawi się już więcej na arenie wydarzeń. Właściwie każdy wątek prowadzony jest w bardzo prosty sposób, autorzy nie próbują już nawet pozorować, że nadają swoim „Diunom” pozory głębi – to każe zgadywać, że wszystko albo skrojono pod fanów najlżejszej odmiany fantastyki, albo pisano na miarę faktycznych możliwości twórczych tej dwójki.

Mimo naprawdę dobrych chęci, podyktowanych przede wszystkim sporym sentymentem dla tego uniwersum, trudno mi znaleźć jakiś element, który dałby jakąkolwiek czytelniczą satysfakcję fanom oryginalnego sześcioksiągu. Za zaletę można od biedy uznać fakt, że powieść czyta się dość szybko – styl Herberta i Andersona jest prosty, ale płynny, dzięki temu oraz wspomnianym wcześniej krótkim rozdziałom możemy skakać między wątkami jeszcze szybciej (a co za tym idzie, jeśli mogę sobie pozwolić na lekką złośliwość, móc wcześniej zacząć czytać coś lepszego). Niezmiennie cieszy także wspaniała oprawa, jaką Rebis funduje kolejnym „Diunom” – w materii wydania jest to prawdziwy produkt deluxe. Co warto odnotować – twarda oprawa i nieco większy format absolutnie nie przeszkadzają w czytaniu, bo książka leży w rękach naprawdę dobrze i siedzenie z nią fotelu nie nastręcza absolutnie żadnych trudności. Innymi słowy, żeby czytać, nie trzeba się gimnastykować.

„Dziedzic Kaladanu”, tak jak poprzednie części tej trylogii, ma mylący tytuł. Powieść nie skupia się na Paulu Atrydzie, autorzy skaczą za to między kolejnymi postaciami, dzieląc między nie „czas ekranowy”. Ale o kim byśmy akurat nie czytali, mocno irytuje to, że intryga jest szyta bardzo grubymi nićmi. Jeśli jakiś wątek potrzebuje rozwiązania przed „Diuną” (bo na przykład nie ma w niej o nim żadnej wzmianki), to jest rozwiązywany ad hoc – autorzy serwują nam pretekstowe zawiązanie akcji i wysyłają bohaterów w kolejną przewidywalną, najczęściej również patetyczną i rozpisaną według znanych schematów, misję. Taki sposób pisania męczy i zwyczajnie nie przystoi tej (ani w sumie żadnej innej) franczyzie.

Początkowo prequele „Diuny” były dla mnie czymś bardzo odświeżającym. Już wtedy zdawałem sobie sprawę, że nie jest to sztuka wyższa, ale nie ukrywam – byłem na „diunowym“ głodzie i wszystkie trzy „Rody” pochłonąłem z uśmiechem na ustach, ciesząc się, że dziedzictwo Franka Herberta nie umarło i ma szansę w pełni rozbłysnąć oraz umocnić swoją pozycję na popkulturowej mapie świata. Z każdą kolejną powieścią wydawaną w ramach tego uniwersum mój entuzjazm słabł, by obecnie zniknąć prawie zupełnie. Gdyby nie nazwa „Diuna”, to książkami Briana Herberta i Kevina J. Andersona nie zainteresowałoby się tylu odbiorców i przez swą mocno przeciętną jakość zostałyby szybko zweryfikowane przez rynek. Czy panowie napiszą coś jeszcze? Nie wiem, wiem jednak, że będę miał spory dylemat, czy dać im kolejną szansę.

Autorzy: Brian Herbert, Kevin J. Anderson
Tytuł: Diuna. Dziedzic Kaladanu
Tytuł oryginału: Dune. The Heir of Caladan
Tłumaczenie: Andrzej Jankowski
Wydawca: Rebis
Data wydania: listopad 2023
Liczba stron: 536
ISBN: 978-83-8338-033-9

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 19. 02. 2024).

niedziela, 17 marca 2024

Jack z Baśni. Tom 2 - Recenzja

 

Pierwszy tom „Jacka z Baśni” był komiksem lekkim, łatwym i w znacznej mierze także przyjemnym. Konwencja zaproponowana przez autorów sprawiła, że był to tytuł z gatunku tych, po których nie ma co spodziewać się jakichś intelektualnych wyzwań. Zasadniczo działało to całkiem dobrze, bo przez te czterysta stron z małym okładem przechodziło się generalnie bezboleśnie. Komiks miał co prawda swoje mankamenty, ale nie przeszkadzały za bardzo w lekturze. Zasiadając do tomu numer dwa, miałem nadzieję na powtórzenie tego doświadczenia.

Zupełnie niespodziewanie Jack Horner staje się jedną z centralnych postaci wojny, której stawką może być dalsza egzystencja Baśniowców. Choć nie wszyscy są zadowoleni z faktu, że zyskał niebagatelny wpływ na przebieg konfliktu, to on sam jest zdania, że nikt nie nadaje się lepiej do roli decydenta. Pewne jest jedno – będzie się działo, a z wojny nie każdy wyjdzie bez szwanku.

Podobała mi się pierwsza zbiorcza odsłona „Jacka z Baśni”, choć nie był to komiks wolny od wad. Niektóre z nich stają się niestety bardziej zauważalne teraz, w drugim albumie. Chodzi mi przede wszystkim o postać głównego bohatera. Poprzednio Jack bywał irytujący, tym razem jest taki przez cały czas, co więcej, rozwój fabuły jedynie utrwala ten obraz. Jest złośliwym dupkiem, którego przekonanie o własnym uroku i wielkości niebezpiecznie zbliża się do megalomanii. Nie kupuję wyjaśnienia, że facet ma taki być, a to z tego względu, że czytanie o perypetiach kogoś tak denerwującego szybko staje się męczące, zwłaszcza w momencie, kiedy czytelnik zaczyna mieć nadzieję, że kolejna scena poświęcona będzie postaciom drugoplanowym, a nie Jackowi. Chyba nie o to chodzi.

Nie ma za to co narzekać na tempo akcji. W tej materii twórcy spisali się generalnie dobrze, praktycznie cały czas coś się dzieje, a nad światem przedstawionym przetaczają się wydarzenia o niebagatelnym znaczeniu. Cały tom podzielony jest na kilka osobnych story-arców – ten manewr pozwolił na pokazanie szeregu postaci drugoplanowych, które bez wątpienia nadały opowieści kolorytu, często biorąc na siebie fabularny ciężar i odciągając uwagę od bufonowatego głównego bohatera.


Fabuła skupia się w znacznej mierze na walce o ośrodek „Złote gałęzie” oraz o przyszłość zarówno Baśniowców, jak i sił sprawujących nad nimi pieczę. Im bliżej końca komiksu, tym coraz silniejsze staje się wrażenie, że wątek zanadto rozciągnięto. Jest interesujący na początku, ale już finalna wielka bitwa, rozpisana na aż pięć zeszytów, zwyczajnie nudzi zamiast emocjonować. Sytuację ratują okazjonalne żarty słowne, które bywają naprawdę błyskotliwe (choć bywają i takie ocierające się o cringe), dzięki czemu chwilami rozmywa się wrażenie nadmiernej Jackowej głupawki. Główna linia fabularna tomu ma nużące momenty, a w całym albumie najlepiej wypada retrospektywna opowieść poboczna, zatytułowana „1883”, na łamach której Jack musi zmierzyć się ze ścigającym go Wilkiem. Znajdziemy w niej napięcie i suspens, a bohater tytułowy serii irytuje jakby mniej.

Tom drugi prezentuje się więcej niż przyzwoicie jeśli idzie o walory graficzne. To podobny poziom co poprzednio (w sumie nic dziwnego, skoro w znacznej mierze odpowiadają za niego ci sami artyści), a co za tym idzie jest dynamicznie i efektownie. Bardzo mnie też cieszy, że całość wydano na offsecie. Zwracałem na to uwagę już przy recenzji „Księgi pierwszej”, ale zawsze warto powtórzyć – offset rządzi! Bo i całość jest lżejsza, i na kartach nie zostają tłuste ślady paluchów, i taki album zwyczajnie jakoś lepiej leży w dłoni.

Druga odsłona „Jacka z Baśni” to więcej tego samego, ale w nieco gorszym wydaniu niż wcześniej. Być może to dlatego, że gdzieś uleciała unosząca się początkowo nad cyklem świeżość, efekt jest jednak taki, że to czterystustronicowe tomiszcze jest generalnie dość monotonne. Nadal znajdziemy tu dobre pomysły, interesujące wątki i bohaterów, których można polubić, jednak trzeba ich szukać z dala od postaci tytułowej. To nieco utrudnia lekturę, bo to Jack stoi zazwyczaj na pierwszym planie. Nie jest jednak źle, bo choć album wypada gorzej niż ten oznaczony „jedynką”, to mimo wszystko nie jest stratą czasu. Po prostu trzeba odpowiednio skalibrować swoje oczekiwania.

Tytuł: Jack z Baśni
Tom: 2
Scenariusz: Bill Willingham, Lilah Sturges
Rysunki: Russ Braun, Tony Akins, Jose Marzan Jr., Andrew Pepoy, Steve Leialoha, Dan Green
Kolory: Daniel Vozzo
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Tytuł oryginału: Jack of Fables: The Deluxe Edition Book Two
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: wrzesień 2023
Liczba stron: 416
Oprawa: miękka
Papier: offsetowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-6500-7

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 07. 12. 2023).

środa, 6 marca 2024

Batman. Nie tylko Biały Rycerz - Recenzja

 

Opowieści osadzone w tak zwanych elseworldach, czyli obok głównej linii wydarzeń danego uniwersum, mają to do siebie, że dają twórcom zdecydowanie większe pole manewru niż pisarzom odpowiedzialnym za regularne serie. Dlaczego? Nie trzeba nieustannie oglądać się przez ramię, żeby dopasować wydarzenia do tych kanonicznych, nie trzeba czuć obawy przed uśmierceniem ważnej postaci – te opowieści przyjmą wiele, a jedynym ograniczeniem jest zazwyczaj wyobraźnia scenarzysty. Cała seria „Biały Rycerz” pokazuje, że czego jak czego, ale Seanowi Murphy’emu na pewno nie brakuje wyobraźni. Poprzednie trzy albumy dały nam wiele dobrego, dzięki czemu nie miałem większych obaw przed lekturą kolejnego. A ten w końcu trafił w ręce polskich fanów Nietoperza.

Gotham przyszłości przeistacza się w miasto ściśle kontrolowane przez zaborczą władzę, w którym zwykli ludzie mają coraz mniej swobód obywatelskich. Proces przebiega pod płaszczykiem walki o bezpieczeństwo obywateli, jednak jego efektem jest coraz szybciej postępująca utrata tożsamości przez Gothamczyków. Takie okoliczności zmuszają Bruce’a Wayne’a do ucieczki z więzienia, w którym dobrowolnie wylądował po tym, jak kryzys związany z działalnością Jokera, a później Azraela został zażegnany. Wayne będzie też musiał zdecydować, czy ponownie zakładać maskę Nietoperza, z którą, jak sądził, definitywnie się już pożegnał.

Nigdy nie byłem wielkim fanem nieustannego poszerzania składu Bat-rodziny. W moich oczach  zmienia to charakter solowego „Batmana”, który z komiksu dość kameralnego (to uogólnienie – nie biorę pod uwagę wielkich eventów pokroju „Knightfall”) przeistacza się stopniowo i nieubłaganie w (najczęściej bardzo rozbuchaną) drużynówkę. Trend widoczny jest od dobrych kilku lat w trykociarskim mainstreamie i wygląda na to, że trzeba go po prostu przyjąć, bo raczej nie da się z nim już walczyć. W takim wypadku twórcom pozostaje jedynie zadbać o jakość tych poszerzonych składowo opowieści. Główna linia fabularna miewa z tym problem, na szczęście Sean Murphy radzi sobie na tym polu zdecydowanie lepiej, a „Nie tylko Biały Rycerz” przynosi czytelnikowi dużo dobrej zabawy.

Dlaczego Murphy’emu udało się to, z czym problem mają inni scenarzyści? Przede wszystkim dlatego, że nie skończył na sloganach typu „razem jesteśmy silniejsi” czy „rodzina stanowi jedność”, ale przekuł je w czyn. Na kartach nowej odsłony „Białego Rycerza” rzeczywiście widać więź między członkami „ekipy Nietoperza”. Co istotne, nie pokazuje wcale relacji łatwej i przyjemnej – jego bohaterowie są świetnie zarysowani pod względem psychologicznym, a Bat-rodzina pełna jest silnych charakterów, dlatego też nieustannie pojawiają się tarcia i niesnaski, które nadają fabule pikanterii i kolorytu. Na kolejnych kartach jesteśmy raczeni sporą ilością pogadanek, bohaterowie zastanawiają się nad swoim postępowaniem a także przyznają do błędów przeszłości (choć tu z oporami). Mimo tego wszystkiego nad opowieścią nie unosi się żaden dydaktyczny smrodek, co warto docenić, bo autorzy trykociarskich komiksów nader często popadają w dość nachalne moralizatorstwo. Tutaj tego nie ma i to niewątpliwie spora zaleta czwartego „Białego Rycerza”.

Co niezwykle istotne w komiksie superbohaterskim, „Nie tylko Biały Rycerz” jest udany pod względem akcyjności. Fabuła ma przyjemny, sensacyjny sznyt, wydarzenia toczą się szybko, ale nie są przy tym bezrefleksyjne. Wydaje się, że autor złapał idealną równowagę pomiędzy najważniejszymi elementami komiksu rozrywkowego. Wszystko zamknięte jest w efektownym opakowaniu, które zawiera przemodelowane na nowo elementy mitologii Batmana. Znane postaci, znane wydarzenia – scenarzysta bierze na warsztat to, czego aktualnie potrzebuje i dopasowuje owe składniki do swojej wizji. Efekty są więcej niż interesujące, bo świat przedstawiony nadal zachwyca złożonością, ale jednocześnie nie przytłacza, dzięki czemu podczas lektury ani przez moment nie czujemy znużenia.

Bardzo podoba mi się sposób, w jaki Sean Murphy redefiniuje kolejnych bohaterów. Na kartach tego tytułu pojawiają się zarówno postaci, które poznaliśmy wcześniej, jak i nowe (nowe w tym uniwersum, bo w „Batmanach” znane od dawna). Fan Nietoperza może momentami poczuć prawdziwą ekscytację, zwłaszcza kiedy na arenę wydarzeń wchodzi Batman przyszłości – to ewidentne zagranie na sentymencie, ale pojawienie się tego bohatera jest fabularnie uzasadnione – to nie jest żaden fanserwis! Choć postaci jest z każdym tomem serii coraz więcej, Murphy nadal ma nad nimi kontrolę i ani przez moment nie czułem, żeby fabuła wymykała się z zaplanowanych dla niej ram. To opowieść przemyślana od początku do końca i jest to naprawdę odczuwalne.

Sean Murphy to klasa sama w sobie także (a może przede wszystkim) w materii ilustracji. W końcu rysownikiem był jeszcze zanim zajął się pisaniem komiksów, a więc doświadczenie ma spore. Jego kreski nie da się pomylić – rysunki są ostre, precyzyjne i najczęściej także bardzo szczegółowe. Kto raz polubi ten styl, ten będzie wypatrywał kolejnych albumów rysowanych przez Murphy'ego. Smaku wizualnej stronie albumu dodaje też nuta futuryzmu, co uwypukla mocne strony stylu artysty.

Po lekturze czwartego tomu „Białego Rycerza” śmiało można powiedzieć, że seria nie tylko trzyma wysoki poziom, ale jest obecnie jednym z najciekawszych spojrzeń na postać Batmana (wraz z przyległościami). Sean Murphy to odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu – nie mam nic przeciwko temu, by jego Bat-uniwersum nadal się rozrastało. Dopóki są pomysły, dopóki jest bardzo sprawna realizacja, dopóty chyba nikt nie widzi przeciwwskazań w materii rozwoju serii. Wątpliwości nie mają chyba także decydenci DC Comics, bo kolejne projekty z tak zwanego „Murphyverse” już zapowiedziano lub niebawem pojawią się na wydawniczym rozkładzie. Ja już ostrzę zęby!

Tytuł: Nie tylko Biały Rycerz
Seria: Batman. Biały Rycerz
Scenariusz: Sean Murphy
Rysunki: Sean Murphy, Clay McCormack, Simone Di Meo, George Kambadais
Kolory: Dave Stewart, Simone Di Meo
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Tytuł oryginału: Batman. Beyond The White Knight
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: październik 2023
Liczba stron: 264
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-6509-0

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 29. 11. 2023).