wtorek, 11 czerwca 2024

Brian Herbert, Kevin J. Anderson "Piaski Diuny" - Recenzja

 

Ostatnie ulokowane w uniwersum Diuny książki autorstwa Briana Herberta i Kevina J. Andersona nie prezentowały niestety zbyt wysokiego poziomu. Nie wiem, z czego to wynikało – może nie mają już pomysłu na kreatywne kontynuowanie cyklu, ale nie chcieli zarzynać kury znoszącej złote jaja? A może po prostu kochają dziedzictwo Franka Herberta miłością czystą i niewinną i zwyczajnie nadal chcą je eksplorować? Jakkolwiek by nie było, praktycznie co roku ukazują się nowe książki sygnowane nazwą „Diuna”. Przed nami kolejna z nich, tym razem nie jest to jednak powieść, ale zbiór opowiadań.

Podczas lektury „Piasków Diuny” będziemy mieli okazję poznać okoliczności, jakie zmieniły Szadout Mapes w twardą kobietę znaną z kart oryginalnej „Diuny”, dowiemy się także, jak przebiegał atak na Arrakis z perspektywy oddziału sardaukarów oraz zyskamy wgląd w działalność Gurneya Hallecka podczas jego przymusowej banicji. Autorzy zabiorą nas ponadto o wiele dalej w przeszłość, w czasy krótko po Dżihadzie Butlerowskim i pokażą początkowe fazy konfliktu na linii Atrydzi-Harkonnenowie. A to nie wszystkie atrakcje, jakie znajdziemy w  omawianym zbiorze.

„Piaski Diuny” przynoszą siedem różnorodnych tekstów. Nie uświadczymy w nich żadnego motywu przewodniego, nie ma też jednej płaszczyzny czasowej – Herbert i Anderson eksplorują uniwersum w sposób przekrojowy, starając się pokazać czytelnikowi kilka interesujących, choć niekoniecznie przełomowych momentów. I za to należy się im pochwała, manewr pozwala bowiem odsłonić te elementy świata przedstawionego, które dotąd stały w cieniu i odkryć nowe kolory „Diuny”. To wszystko wpasowuje się w pomysł obu pisarzy na kontynuowanie franczyzy, o ile jednak w ostatnich powieściach zapisywali białe karty mocno na siłę, tworząc wątki bardzo wydumane i nieprawdopodobne, często nawet prostackie, o tyle tutaj niekiedy robią to subtelniej.

Zbiory opowiadań mają to do siebie, że poziom poszczególnych tekstów często jest nierówny. Dotyczy to także „Piasków Diuny”, choć muszę przyznać, że mając na uwadze kiepską jakość literacką ostatnich poczynań tej dwójki, spodziewałem się naprawdę dużego niewypału. Tymczasem nie było aż tak źle, a niektóre z zamieszczonych tu opowiadań czytałem nawet ze sporą przyjemnością. Owszem, obok tekstów wyraźnie lepszych znalazło się też kilka zdecydowanie mniej ciekawych, ale obraz całości jest dość interesujący. To w sumie zaskoczenie, zwłaszcza jeśli nie oczekiwało się po tej książce właściwie niczego.

Bardzo dobrze prezentuje się zwłaszcza początek „Piasków Diuny”. Pierwsze trzy opowiadania sprawiły, że zacząłem się zastanawiać, co takiego stało się z Herbertem i Andersonem, że nagle przypomnieli sobie jak pisać tak, by zaciekawić czytelnika. Na wyróżnienie zasługuje zwłaszcza otwierające całość „Ostrze krysnoża”. Tekst traktuje o życiu Szadout Mapes i muszę przyznać, że przedstawiono w nim charakterną Fremenkę w bardzo interesujący sposób. Zestawienie wojowniczości kobiety z wymogami prowadzonej przez jej lud cichej wojny z najeźdźcą wypada naprawdę świetnie – autorzy opisali rzecz ze sporym wyczuciem, dobrze balansując między momentami lirycznymi a akcyjnymi. Zwrócili też uwagę na psychologię postaci, dzięki czemu Mapes jawi się jako wielowymiarowa osobowość, która potrafi poświęcić wiele dla wyższego celu i dobrze zna różne oblicza tragedii, bo ta naznaczała ją przez całe życie.

Kolejne dwa opowiadania są już wyraźnie prostsze, ale nadal śmiało można je uznać za highlighty zbioru. „Wody kanly” to nieskomplikowana historia, w której autorzy biorą na tapet postać Gurneya Hallecka. Dowiemy się, co wojownik-trubadur robił po przegranej bitwie o Arrakis. Tekst ma charakter wybitnie akcyjny i jako taki sprawdza się w mojej opinii przyzwoicie. „Krew sardaukarów” robi jeszcze lepsze wrażenie. Autorzy przedstawiają nam Jopatiego Kolonę, dowódcę jednego z oddziałów wojsk imperialnych. W ciekawy sposób nakreślili relację między porucznikiem a Letem Atrydą – rzecz ma niebagatelne znaczenie, ponieważ Kolona jest w trakcie prowadzenia inwazji na pustynna planetę i ma pozbawić księcia jego lenna. Pod względem psychologicznym opowiadanie wypada bardzo dobrze, fabuła logicznie się rozwija i angażuje, a mając w pamięci „dzieła” pokroju „Dziedzica Kaladanu”, warto taki stan rzeczy docenić, bo okazuje się, że Herbert i Anderson jeśli bardzo chcą, to naprawdę potrafią.

Za udane uznałbym jeszcze opowiadanie zamykające zbiór. „Skarb w piasku” to co prawda kolejna wyjątkowo prosta opowieść (to już w zasadzie nie dziwi – autorzy do poziomu starszego Herberta już nigdy nie doskoczą), ale potrafi zainteresować pomysłem, choć jego siła tkwi przede wszystkim w wiarygodnej i nieco przewrotnej konkluzji, będącej ciekawym komentarzem do systemu zorganizowanego obrotu dewocjonaliami i portretującej pewne absurdy ścieżek, jakimi chadzają umysły wiernych rozmaitych religii.

Żeby nie było zbyt kolorowo, muszę wspomnieć jeszcze o trzech ewidentnie gorszych opowiadaniach. „Ślubny jedwab” pierwotnie miał być częścią „Paula z Diuny”, jednak jego lektura skutecznie odstraszyła mnie od zapoznania się z tą powieścią. To fabuła, jakich duet Herbert/Anderson natrzaskał już wiele, opierająca się na mocno ogranym schemacie, w którym Paul wraz z towarzyszami (tutaj Duncanem i dwoma innymi mistrzami miecza) wyrusza w podróż w nieznane regiony jakiejś planety i napotyka na komplikacje. Ostatni raz autorzy skorzystali z tego motywu w „Dziedzicu Kaladanu”, więc ponowne natknięcie się nań dosłownie dwa miesiące później przekracza moje siły. Więcej kreatywności, do kroćset!

Kolejne dwa flopy to teksty przenoszące nas daleko w przeszłość. „Dwór imperialny” i „Czerwona zaraza” dzieją się krótko po zwycięskiej wojnie z myślącymi maszynami. Pierwszy skupia się na dworskich potyczkach o władzę, w których centrum stoją Atrydzi i Harkonnenowie. Autorzy stosują tu dokładnie te same zabiegi, z których korzystali wcześniej – jeśli zmieniliby ramy czasowe na te z okolic oryginalnej „Diuny” nikt by się nie zorientował. Ktoś powie, że to uniwersalność, jednak  wygląda to raczej na deficyt kreatywności. Podobnie rzecz ma się z „Czerwoną zarazą”. Ta historia szyta jest tak grubymi nićmi, że podczas lektury nie czekają nas żadne zaskoczenia. Herbert i Anderson operują oczywistościami, jakich nie powstydziliby się początkujący pisarze. Inna sprawa, że mieliśmy już w ich twórczości do czynienia z podobnymi motywami (znowu!), a żeby nie szukać daleko, przywołam ponownie „Dziedzica Kaladanu” i wątek Leto, który na przekór imperatorowi pomaga mieszkańcom pewnej planety uniknąć katastrofy. Tu i tu wszystko kończy się co prawda inaczej, ale co do założeń – jak lustrzane odbicie. Nie powiem, żeby fanowi sześcioksiągu Herberta taki twórczy minimalizm mógł jakkolwiek zaimponować.

W ostatecznym rozrachunku „Piasków Diuny” nie można ocenić ani jednoznacznie dobrze, ani jednoznacznie źle. Sprawiedliwe będzie stwierdzenie, że jest to zbiór w miarę udany, którego lektura nie będzie tak traumatycznym doświadczeniem, jak czytanie kilku poprzednich książek Herberta i Andersona. Było nie było – wciąż jest to eksploracja cudzej wizji, ale tym razem pomysły dwójki autorów potrafią być miejscami interesujące, czasami nawet bardzo interesujące. Przyznaję, bardzo narzekałem na jakość ostatniej trylogii z tego uniwersum (tej z Kaladanem w tytułach), ale „Piaski Diuny” sprawiają, że może jednak dam obu panom jakiś kredyt zaufania.

Autorzy: Brian Herbert, Kevin J. Anderson
Tytuł: Piaski Diuny
Tytuł oryginału: Sands of Dune. A Collection
Tłumaczenie: Maciej Szymański, Andrzej Jankowski
Wydawca: Rebis
Data wydania: luty 2024
Liczba stron: 272
ISBN: 978-83-8338-048-3

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 13. 03. 2024).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz