wtorek, 12 stycznia 2021

Czarny Młot/Liga Sprawiedliwości - Recenzja

 

W momencie premiery pierwszego tomu „Czarny Młot” objawił się czytelnikom jako prawdziwe odkrycie w komiksie superbohaterskim. Nieszablonowe podejście do tematu, ekscytująca, pełna tajemnic, ale zarazem sentymentalna fabuła – to wszystko sprawiało, że „Tajna geneza”, a później „Wydarzenie” i pierwsze spin-offy były czymś świeżym i porywającym. Jednak im bliżej końca głównej serii i im większa liczba albumów pobocznych, tym wszystko stawało się coraz bardziej rozwodnione. Dobrego pomysłu nie wystarczyło na tak wiele albumów. Dlatego przed crossoverem drużyny Czarnego Młota z drużyną Ligi Sprawiedliwości trudno było czuć jakąś większą ekscytację.

Zarówno na Farmie, jak i w Metropolis pojawia się pewien tajemniczy jegomość, który po krótkich rozmowach z ekipą Czarnego Młota i przedstawicielami Ligi Sprawiedliwości sprawia, że bohaterowie zamieniają się miejscami, stając tym samym w obliczu zupełnie niespodziewanej sytuacji i nowych wyzwań. Kto za tym wszystkim stoi? Odpowiedź na to pytanie będzie kluczowa w kontekście walki bohaterów o powrót do dawnego życia.

Pomysł na fabułę „Młota sprawiedliwości” nie jest szczególnie oryginalny – nagła zamiana miejsc to motyw dość mocno ograny w popkulturze. Jeff Lemire jest jednak na tyle sprawnym rzemieślnikiem, że korzysta z niego z dużą wprawą. Na plus działa tu fakt, że autor zamknął już główną serię, więc w kolejnych spin-offach może skupić się na innych elementach świata przedstawionego. Jedyne o czym musiał pamiętać tym razem, to dopasowanie wydarzeń dziejących się w „Młocie sprawiedliwości” do tych z „Ery zagłady”, bo omawiany album to w zasadzie midquel, a to warunkuje pewne rzeczy. Najważniejszą jest chyba brak możliwości stosowania rozwiązań radykalnych – po prostu jakkolwiek Lemire nie namieszałby fabularnie, zawsze musi wrócić do status quo.

Choć wydaje się, że „Młot sprawiedliwości” nie jest komiksem, bez którego uniwersum Czarnego Młota nie mogłoby się obejść, to okazuje się zarazem opowiastką zaskakująco przyjemną. Sprzyja temu lekkość pióra Lemire’a, który rzuca bohaterów w interesujące okoliczności i nie decyduje się na patetyczny styl  (a to jest nader często mankamentem przygód drużyny herosów z DC Comics). Zaskakują niektóre sceny, które wypadają naprawdę zabawnie – mnie w pamięci utkwiło szczególnie zdziwienie Gail w momencie, kiedy orientuje się, co się dzieje, gdy próbuje przeklinać, czy też patrol Bruce’a Wayne’a po ulicach Rockwood. Takie momenty dodają całości uroku i lekkości, sprawiając, że nie jest to kolejna typowa potyczka superbohaterów ze złem.

Nawet gdy weźmie się pod uwagę widoczną tu pisarską sprawność Lemire’a, to porównując ten album do innych „Czarnych Młotów”, nie sposób jednak pozbyć się wrażenia, że dalsze rozciąganie tego uniwersum chyba mija się z celem. Bo jakkolwiek komiks czyta się przyjemnie, to widać w nim także swego rodzaju stagnację. Rozpoczyna się za to mielenie klasycznych motywów superhero, o czym świadczy na przykład ujawnienie tożsamości antagonisty tej opowieści. Spokojnie, nie powiem kim on jest, jednak o jednym warto wspomnieć –  to postać idealna do wytłumaczenia rzeczy pozornie niewytłumaczalnych i dobre uzasadnienie wszelkich dziwności, jakie mogą wystąpić w toku historii. Mimo wszystko jest to w pewnym stopniu pójście na łatwiznę.

Trudno powiedzieć coś konkretnego o rysunkach Michaela Walsha. Na przestrzeni właściwie całego albumu po prostu dobrze ilustruje on całą tę opowieść, cały czas utrzymując wysoki poziom. Artysta nie szarżuje, wszystko jest dosyć stonowane i przy okazji dość jednostajnie skadrowane, co w sumie trochę dziwi, zwłaszcza gdy spojrzymy na rozbuchane wizualnie przygody Ligi Sprawiedliwości. Ja jednak nie narzekam, podoba mi się taki styl. Na koniec warto jeszcze wspomnieć o bogatych dodatkach, wśród których znajdziemy naprawdę wiele wariantów okładek oraz notatnik i szkicownik rysownika. Możliwość zajrzenia za kulisy zawsze jest mile widziana.

Kolejny ze spin-offów „Czarnego Młota” (jeśli dobrze liczę, to już piąty taki tytuł) na pewno jest komiksem przyzwoitym, ale z pewnością nie można go uznać za dzieło wiekopomne. O ile początkowe tomy podstawowej serii faktycznie niosły ze sobą nową jakość, o tyle teraz jest to w zasadzie tylko rozciąganie pomysłu. Raz wychodzi to lepiej, raz gorzej – tutaj mamy kilka sympatycznych elementów, ale wydaje się, że niczego byśmy nie stracili, gdyby ten komiks nigdy nie powstał. Nie zmienia to jednak faktu, że jako rozrywka typu „na raz”, „Młot sprawiedliwości” sprawdzi się przyzwoicie.

Tytuł: Czarny Młot / Liga Sprawiedliwości. Młot sprawiedliwości
Seria: Czarny Młot
Scenariusz: Jeff Lemire
Rysunki: Michael Walsh
Kolory: Toni-Marie Griffin
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Tytuł oryginału: Black Hammer/Justice League: Hammer of Justice!
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Dark Horse Books
Data wydania: październik 2020
Liczba stron: 168
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-9892-0

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, obecnie dostępnym w sieci na profilu facebookowym. Tekst ukazał się 31. 12. 2020).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz