sobota, 25 lipca 2020

Superman. Rok pierwszy - Recenzja

Zawsze będę cenił Franka Millera. To on napisał i narysował jedną z moich najukochańszych powieści graficznych, czyli „Powrót Mrocznego Rycerza” – komiks, który do dzisiaj nie stracił niczego ze swojej mocy i nadal uderza w czytelnika z ogromną siłą. Także inne projekty Amerykanina weszły na stałe do kanonu popkultury, że wspomnę tylko o „Daredevilu”, w którym rodził się jego charakterystyczny styl, czy innowacyjnym „Sin City”, czarującym niesamowitym klimatem noir. Później było co prawda, przynajmniej w mojej opinii, nieco gorzej, ale nawet nowsze tytuły nie okazały się kompletnie beznadziejne i znajdowało się w nich coś godnego uwagi – tak było aż do teraz, do wydania albumu „Superman. Rok Pierwszy”.

Na Ziemię spada tajemnicza rakieta. Dwoje farmerów z Kansas znajduje w środku małego chłopca. Kentowie, bo tak nazywają się ci ludzie, postanawiają uczynić ze znajdy swojego syna. Chłopiec szybko zaczyna udowadniać, że jest kimś więcej niż zwykłym człowiekiem. Ten początek znamy wszyscy, jednak kontynuacja ma inny, nowy wydźwięk. Na kolejnych kartach Clark Kent odbywa bowiem służbę wojskową, wywołuje konflikt na Atlantydzie, by w końcu wylądować w Metropolis, gdzie czekają na niego kolejne wielkie wyzwania.

Zacznę może od plusów. Takowym jest z pewnością bardzo ładny grzbiet albumu, naprawdę estetyczny i gustowny, który od razu zwraca uwagę To grzbiet z rodzaju tych, które będą się potem pięknie prezentować na półce. A przynajmniej mógłby się tak prezentować, gdybyśmy chcieli ten komiks na rzeczonej półce zachować na dłużej. A obawiam się, że mało który z fanów będzie miał chęć na taki ruch, ponieważ więcej zalet raczej w tym „dziele” nie uświadczymy. Trudno pisze mi się te słowa, bo kimże jestem, żeby rugać prawdziwą legendę, jaką niewątpliwie jest Miller, ale niestety poziom omawianego tytułu okazał się naprawdę bardzo mizerny.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to udziwniona narracja, prezentująca wewnętrzne monologi bohatera. Przemyślenia Kal-Ela są niezwykle patetyczne i sprawiają wrażenie mocno wymuszonych – po prostu w prawdziwym życiu nikt tak nie mówi. Ton tych słów nie jest naturalny, co nie sprzyja płynności lektury. Co więcej, kwadracików z owymi złotymi myślami jest cała masa, występują właściwie na każdej stronie, co sprawia, że zostajemy wręcz zalani emfazą i przesadnym namaszczeniem. Kilka stron utrzymanych w takiej konwencji jeszcze da się znieść, ale nie, na Boga, cały album!

Sam Superman od samego początku jest przedstawiony w zupełnie inny sposób, niż można było się tego spodziewać. Nie wiem, być może Frank Miller zapragnął zaoferować czytelnikom coś nowego, odświeżyć wizerunek największego komiksowego herosa, nadać tej, przedstawionej dotąd na chyba wszystkie możliwe sposoby, postaci, autorskiego sznytu. Może. Ale wyszło iście fatalnie. Już w prologu widzimy wysłane w kosmos niemowlę, które jest wszystkiego świadome, a w głowie formułuje skomplikowane myśli, analizując wszystko dookoła i wręcz kierując swym losem. W efekcie dostajemy wariację na temat Leta II Atrydy, która do „Supermana” pasuje niestety jak pięść do nosa.

To niestety ledwie wierzchołek góry lodowej, bo kolejne karty przynoszą jeszcze bardziej bolesny gwałt na postaci Supermana. Żeby nakreślić obraz tej żałości, ale też nie zabierać innym czytelnikom „przyjemności” samodzielnego odkrywania coraz głębszych pokładów fabularnej żenady, powiem tylko, że Superman pokazany jest tu jako nieodpowiedzialny lowelas, porzucający każdą kobietę, z którą zaczyna łączyć go coś poważniejszego. Teraz uwaga – w swoich przygodach zostaje między innymi wyrzygany przez krakena, nie wspominając już o miłosnych uniesieniach z syreną. Tak, wiem, to innowacja, nikt przed Millerem o tym nie pisał, ale czy ktoś kiedykolwiek marzył o tym, żeby w komiksach o Supermanie pojawiały się podobne sceny? Na zakończenie tej litanii żalów podam jeden, wymowny przykład tego, o co mi chodzi. To dwa konkretne dymki, w których zamieszczono następujące zdania: „Wybuch gazu wulkanicznego.” „Planeta pierdzi.” Kurtyna.

John Romita Jr. jest artystą o dość specyficznym stylu. Jego prace mogą się czasem wydawać nieco kanciaste i nie zawsze do końca dobrze przedstawiają ludzką anatomię. Ja nie należę jednak do antyfanów Amerykanina, doceniam jego styl, który, trzeba to jednak uczciwie przyznać, nie do każdej fabuły pasuje. Tak jest właśnie w tym przypadku. Co gorsza, wydaje się, że Romita odwala w „Roku pierwszym” typową pańszczyznę, bo rysunkom daleko nie tylko do solidności, ale czasem nawet do przeciętności, nader często prezentują się wręcz karykaturalnie, co widać zwłaszcza przy postaciach, które wyglądają po prostu dziwnie.

Nigdy bym nie przypuszczał, że spod pióra Franka Millera wyjdzie komiks aż tak słaby. „Superman. Rok pierwszy” jest tymczasem jednym z tych albumów, o których nie można powiedzieć praktycznie żadnego dobrego słowa, bo zawodzi w nich wszystko, od pomysłu, przez kreację protagonistów, aż po wydumane i udziwnione pomysły oraz brzydkie ilustracje. Wszystko, co może pójść nie tak w powieści graficznej, tutaj właśnie tak poszło. Czasami słabe dzieła, ze względu na swoją pokraczność i nieporadność zyskują miano kultowych, w tym przypadku jednak nie sądzę żeby tak się stało. Dlaczego? Ten komiks jest po prostu zły w prawdziwie zły sposób.

Tytuł: Superman. Rok pierwszy
Seria: DC Black Label
Scenariusz: Frank Miller
Rysunki: John Romita Jr.
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Tytuł oryginału: Superman. Year One
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: czerwiec 2020
Liczba stron: 216
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 216 x 276
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-9612-4

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, obecnie dostępnym w sieci na profilu facebookowym). Tekst ukazał się 01. 07. 2020).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz