czwartek, 27 czerwca 2019

Jacek Piekara "Ja, Inkwizytor. Przeklęte krainy" - Recenzja

„Przeklęte krainy” to już trzynasta część inkwizytorskiego cyklu Jacka Piekary. Tak duża liczba tomów każe zastanowić się nad tym, czy seria nadal trzyma poziom i czy nie przekształciła się we własną parodię? Wśród fanów polskiej fantastyki zdania są w tej materii podzielone, ja jednak stoję na stanowisku, że głównie dzięki warsztatowej sprawności autora powieści i zbiory opowiadań o Mordimerze Madderdinie i innych inkwizytorach nadal da się czytać, choć daleko im do miana literatury wyższych lotów – o tym jednak, zdaje się, wie każdy, kto miał z nimi styczność. Najnowsza cegiełka muru wizji Piekary nie jest szczególnym krokiem do przodu, to raczej podróż po rejonach, które dobrze znamy.

W konsekwencji wydarzeń zaprezentowanych w trzecim tomie „Płomienia i krzyża” inkwizytor Mordimer Madderdin wylądował na dalekiej Rusi, gdzie ma przez jakiś czas służyć księżnej Peczory Ludmile jako osobisty strażnik. Niedawny atak czarnej magii wyłączył z gry tamtejszego wołcha, a jego miejsce zajmuje właśnie inkwizytor. Szybko okazuje się, że służba na dworze wiązać się będzie z licznymi niebezpieczeństwami. Ludmiła pragnie wytropić zagrażającą jej istotę, a by tego dokonać, sprzymierzy się z żyjącą na bagnach czarownicą. Chcąc nie chcąc, Madderdin będzie musiał, przynajmniej na jakiś czas, powstrzymać swoje inkwizytorskie odruchy każące mu spalić wiedźmę, i zacząć z nią współpracować.

„Przeklęte krainy” od innych książek ze świata inkwizytorów odróżnia duży nacisk na elementy magiczne. Powiecie, że zawsze były obecne w tym cyklu? Owszem, ale występowały bardziej na poboczu świata przedstawionego, rzadko wychodząc na wyraźny pierwszy plan. Tym razem jest zgoła inaczej. Umiejscowienie akcji na bagnach Peczory, gdzie wciąż żywe są legendy o zamieszkujących to odludzie potworach, pozwoliło na widoczną zmianę akcentów. Czy jednak taki zabieg był konieczny? Mam co do tego pewne wątpliwości. Świat, w którym porusza się nasz ulubiony inkwizytor, jest bowiem w znacznej mierze bliski naszemu, a w takim ujęciu, jakie widzimy tym razem, przypomina raczej jakieś uniwersum spod znaku dark fantasy. Mnie takie podejście nie do końca odpowiada, ale podejrzewam, że dla wielu czytelników nie będzie to jakiś szczególnie odczuwalny mankament.

We wstępie do swojej najnowszej powieści Jacek Piekara pisze, że przed lekturą tej książki nie jest konieczne poznanie innych części cyklu oraz że odnosi się to właściwie do wszystkich jego książek okołomadderdinowych. Powiem szczerze, że dość mocno dziwi mnie takie podejście. Podejrzewam, co autor miał tu na myśli (chodzi zapewne o uniwersalność świata przedstawionego), ale trochę strzelił sobie tą wypowiedzią w stopę. Kolejność nie jest ważna w wielotomowym cyklu? Wyobrażacie sobie czytanie „Malazańskiej Księgi Poległych” albo „Koła Czasu” nie po kolei? Takie postawienie sprawy to wyraźna sugestia, że chronologia nie jest istotna, bo w zasadzie za każdym razem dostajemy  to samo. Co prawda tak faktycznie jest, a ja zdawałem sobie z tego sprawę już po kilku przeczytanych tomach (zawsze twierdziłem, że książki z tego cyklu to lektura wielokrotnego użytku, bo łatwo wchodzą, lecz równie łatwo wypadają z głowy, dlatego przy kolejnych czytaniach można się nimi cieszyć na nowo), jednak takie słowa autora brzmią, przynajmniej jak dla mnie, odrobinę dziwnie.

Poprzednie dwa tomy cyklu inkwizytorskiego sprawiały bardzo odświeżające wrażenie, a to głównie z tego względu, że zabrakło w nich Mordimera Madderdina (względnie grał marginalną rolę). Lubię tę postać, ale było miło przez chwilę od niej odpocząć. W „Przeklętych krainach” to on jest jednak głównym bohaterem, a że wraca w glorii i chwale, przekonujemy się dość szybko, przy pierwszej z wielu wzmianek o skromności i czułym powonieniu (do tej drugiej cechy pije zresztą sam Piekara we wstępniaku – przyjmijmy więc, że jest to już stały, choć odrobinę męczący, punkt programu). Wracając jednak do samego Mordimera – tutaj nie jest on jeszcze licencjonowanym inkwizytorem biskupa Hez-Hezronu, a co za tym idzie, jego doświadczenie jest dalece mniejsze. To znak rozpoznawczy prequelowego podcyklu, którego omawiana książka jest częścią.

Jacek Piekara nie ujawnia na łamach tej powieści praktycznie żadnych nowych szczegółów na temat świata przedstawionego. Czytelnicy od dawna pałają wielką żądzą, by poznać więcej detali na temat wydarzeń, które stały się podwalinami uniwersum, a więc zejścia Jezusa z krzyża, wymordowania Jerozolimy oraz kontynuacji osi fabularnej zaprezentowanej w „Łowcach dusz”. Tymczasem nadal krążymy w zupełnie innych rejonach i choć czasami dostajemy jakieś okruchy wiedzy, jak w drugim i trzecim tomie „Płomienia i krzyża”, to dla wielu fanów jest ich za mało. Taki stan rzeczy zwyczajnie rozczarowuje. Małe odautorskie wzmianki o wielkich planach na przyszłość przestają powoli wystarczać – brakuje przekucia tych zapowiedzi w realne książki.

Jakkolwiek w powyższej recenzji trochę sobie na najnowszy tom flagowej serii Piekary pomarudziłem, to w gruncie rzeczy jest to całkiem przyjemna lektura. Czego jak czego, ale warsztatu nie można autorowi odmówić, zatem „Przeklęte krainy” czyta się szybko i naprawdę miło. A wtórność oraz operowanie w sprawdzonych i bezpiecznych rewirach? Cóż… Nie przeszkadza mi to jeszcze na tyle, by cykl porzucić, ale jeśli taki stan rzeczy będzie się utrzymywał na przestrzeni kilku kolejnych książek, to kto wie. Mam jednak nadzieję, że wysyłane przez autora sygnały o rozbudowie uniwersum są zgodne z jego faktycznymi planami pisarskimi na najbliższe lata i spojrzymy na ten, było nie było, bardzo ciekawy świat, z innej strony, co pozwoli serii uniknąć stagnacji.

Autor: Jacek Piekara
Tytuł: Ja inkwizytor. Przeklęte krainy
Wydawca: Fabryka Słów
Data wydania: czerwiec 2019
Liczba stron: ok. 440 (ebook)
ISBN: 978-83-7964-427-8

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz