sobota, 22 grudnia 2018

Marek Ścieszek "Wehrwolf" - Recenzja

Nie powiem, żebym był szczególnie dobrze zaznajomiony z literacką grozą „made in Poland”. Owszem, znam kilka nazwisk (choć głównie tych najgłośniejszych) , ale nigdy nie zagłębiałem się w temat jakoś mocniej, koncentrując się bardziej na mainstreamie i połączeniu horroru z fantastyką. Od czasu do czasu nachodzi mnie jednak ochota na poznanie czegoś nowego, niekoniecznie zbytnio oczywistego. Okazją ku temu, by dać się ponieść owej zachciance, była premiera Domu Horroru, w ramach której światło dzienne ujrzało wznowienie „Wehrwolfa”. Tym zbiorem opowiadań interesowałem się już siedem lat temu, przy okazji pierwszego wydania, ale ostatecznie nic z tych czytelniczych planów nie wyszło, więc teraz, gdy nadarzyła się tak dobra okazja, nie mogłem z niej nie skorzystać.

Na całą nieco ponad dwustustronicową książkę składa się trzynaście opowiadań. Część z nich to teksty krótkie, z szybko przedstawioną fabułą i puentą, inne zaś to opowieści trochę bardziej skomplikowane, zawierające więcej treści. Tematyka? Przekrojowa. Obok klasycznych motywów grozy, takich jak diabelskie dziecko, nawiedzony cmentarz czy szpital psychiatryczny, autor oferuje nam horror trochę bardziej niekonwencjonalny, oparty na ludowym folklorze, motywach obyczajowych i traumie przybywającej pod postacią kontaktu z pewnym obrzydliwym zaburzeniem seksualnym. A to nie wszystko, co czeka nas na kolejnych kartach tej książki.

W przypadku zbiorów opowiadań nader często dochodzi do sytuacji, gdy niektóre teksty stoją na wysokim poziomie, podczas gdy inne są zauważalnie gorsze. Nie inaczej jest w tym przypadku. Ścieszek zdecydowanie gorzej wypada, gdy zamyka swoje pomysły w bardziej konwencjonalnych ramach, korzystając z patentów ogranych i, w dzisiejszych czasach, mało zaskakujących. Rzecz tyczy się chociażby „Upiornej opowieści” (nie mylić z wydaną niedawno powieścią Strauba), która od początku do końca zmierza w oczekiwanym przez czytelnika kierunku, nie przynosząc nie tylko zaskoczeń, ale nawet lekkiego dreszczyku grozy. Nie tego oczekuję od horroru, ale na szczęście takich tekstów jest tu zdecydowanie mniej. Poza tym, o którym mowa powyżej, znajdziemy jeszcze góra dwa, trzy.

Autor stara się jednak zaproponować czytelnikom coś więcej aniżeli znane od dekad motywy i muszę przyznać, że robi to w całkiem przekonującym stylu. Duże wrażenie wywierają zwłaszcza opowiadania, w których jego uwaga skupia się na warstwie obyczajowej. Czuć, że Ścieszek potrafi pisać o codzienności i często wychodzi mu to lepiej niż próby straszenia. Tak dzieje się na przykład w „Prawie kota”, w którym warstwa fantastyczna przenika się płynnie z realną i to ta druga jest zauważalnie lepsza. Fabuła, budowana wokół kolejnych nieszczęść dotykających głównego bohatera, angażuje i wzbudza w czytelniku emocje. Szczypta niesamowitości, wyraźnie wyczuwalna w całej historii, dodaje całości kolorytu, ale  opowiadaniu daleko jest do typowego horroru – autor nieco poeksperymentował, co bez dwóch zdań wyszło na dobre.

Jeszcze lepsze wrażenie robi najdłuższy tekst w całym zestawie. „Karuzela”, bo o nim mowa, to na pierwszy rzut oka przedziwna mieszanka. Mamy tu sielankowy obraz wesołego miasteczka, do którego trafia chłopak i jego sympatia. Zaraz obok pojawia się element dość mocno do tego obrazu niepasujący – to motyw podróży w czasie. Wszystko podszyte jest delikatnym poczuciem niepokoju, co sprawia, że kolejne kartki przewracamy z narastającym zainteresowaniem co też autor wymyśli i jak połączy kolejne elementy. Wraz z biegiem akcji fabuła nabiera coraz większego sensu, a z kolejnych scen wyłania się większy obraz – ten nie jest najpiękniejszy, bo odwołuje się do krzywdzenia tych, którzy nie potrafią obronić się sami, ale sprawność, z jaką autor wszystko opisuje, robi duże wrażenie i powoduje, że „Karuzela” bardzo mocno angażuje emocjonalnie.

Podoba mi się, że Ścieszek często umiejscawia akcję kolejnych opowiadań w Polsce prowincjonalnej. Bywa, że jest to wieś, bywa że miasteczko, ale to miła odmiana po horrorach dziejących się w scenerii wielkomiejskiej. W oderwaniu od technologii i zdobyczy cywilizacji mają prawo odżywać pierwotne lęki i może wydarzyć się więcej dziwnych rzeczy. I tak właśnie dzieje się w kolejnych tekstach. Na tej regule oparte jest na przykład „Coś za coś”. Autor bardzo udanie oddał tu relacje panujące między mieszkańcami wsi (tutaj stanowiącej namiastkę cywilizacji) z wiejską szeptuchą. Chłopi, choć boją się korzystać z jej porad, to gdy zachodzi konieczność, właśnie do „czarownicy” zwracają się z prośbą o pomoc. Relacja panująca między nimi jest świetnie opisana, stanowiąc ciekawe spojrzenie na motywację ludzi pragnących rozwiązać swoje problemy, jednak niezdających sobie sprawy, że niekiedy z pewnego rodzaju pomocy lepiej nie korzystać, bo ta może wiązać się z określonymi, mało przyjemnymi konsekwencjami.

Patrząc całościowo, „Wehrwolf” nie jest zbiorem równym, ale to nie jest wielkim zaskoczeniem – bardzo trudno utrzymać wysoki poziom, zwłaszcza gdy opowiadań jest kilkanaście. Kilka potknięć musi się zdarzyć, ale tutaj, szczęśliwie, tekstów udanych mamy zdecydowanie więcej niż tych słabszych, co pozwala w ostatecznym rozrachunku ocenić tę książkę pozytywnie. Marek Ścieszek udowodnił, że potrafi tworzyć interesujące historie, które są tym lepsze, im dalej odchodzą od standardowych horrorowych motywów. Mam nadzieję, że wznowienie tego tomiku jest zwiastunem kolejnych tytułów, które za jakiś czas wyjdą spod pióra autora, bo po tej lekturze widać, że pisać to on potrafi.

Tytuł: Wehrwolf
Autor: Marek Ścieszek
Wydawca: Dom Horroru
Data wydania: wrzesień 2018
Liczba stron: 240
ISBN: 978-83-951616-2-9

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz