Jakkolwiek Edwarda Lee często nazywa się mistrzem horroru ekstremalnego, to pierwsze trzy książki jego autorstwa, które ukazały się w Polsce, nie dawały jasnej odpowiedzi na pytanie, skąd się ten przydomek właściwie wziął. Jasne, każda z nich zawierała pewną dozę obrzydliwości i śliskiej perwersyjności (najbardziej chyba „Sukkub”), ale nie było to aż takie ekstremum. Co zrozumiałe, wydawnictwo, w którym się ukazały, chciało trafić do jak najszerszego grona odbiorców. Sytuacja zmieniła się jednak, gdy na scenę wszedł Dom Horroru, który od początku nastawił się na wypełnienie konkretnej niszy na rynku literackiej grozy, zaś w jego ofercie szybko zaczęły się pojawiać tytuły skierowane do specyficznego odbiorcy, pragnącego naprawdę mocnych wrażeń. Jednym z tytułów, które je dostarczają, jest bez wątpienia „Świnia”.
W skład tej krótkiej książki wchodzą dwie mikropowieści. Pierwsza z nich, „Świnia”, opowiada o losach niejakiego Leonarda, młodego człowieka, którego marzeniem jest nakręcenie filmu na festiwal Sundance. Sęk w tym, że nie ma z czego pokryć kosztów realizacji. Zdesperowany korzysta z pierwszej okazji do zdobycia pieniędzy, na jego nieszczęście tą okazuje się pożyczka od lichwiarza mafii. Sytuacja szybko obraca się na niekorzyść Leonarda, który ląduje na odludnej farmie, gdzie w ramach spłaty długu musi kręcić najbardziej obrzydliwe porno pod słońcem. Z kolei „Dom” to opowieść o próbie zbadania domostwa, w którym trzydzieści lat wcześniej doszło do wielu odrażających zbrodni. Młody dziennikarz, Melvin, nie wierzy, że miejsce, do którego zmierza, może być nawiedzone. Jego sceptycyzm nic jednak nie znaczy w obliczu niepokojących faktów.
Początek „Świni” nie zwiastuje tego, z czym będziemy mieli do czynienia na kolejnych kartach. Choć już sama okładka nastawia nas na horror dość mocny, to jednak nie spodziewałem się, że będzie aż tak brutalnie. Być może trochę zmyliły mnie powieści autora, które ukazały się w Replice – tam też nie brakowało scen obrzydliwych i pełnych okrucieństwa, ale ich natężenie nie było aż tak duże, jak tutaj. Tymczasem „Świnia”, mimo raczej mikrej objętości (250 stron to nie tak znowu sporo, a jeśli weźmiemy pod uwagę tylko tytułową mikropowieść, to ta liczba zmniejszy się mniej więcej o połowę), jest niesamowicie intensywna, a dla czytelnika nieprzyzwyczajonego do gatunku okazuje się przy okazji lekturą mocno wyczerpującą psychicznie.
Edward Lee porusza tu tematykę podziemnego porno. Trudno powiedzieć, czy filmy, jakie opisuje, powstawały w rzeczywistości, ale jedno jest pewne – jeśli gdzieś na świecie istnieją odbiorcy tego typu kina, to lepiej nie mieć z nimi nic wspólnego. Zapewne inni autorzy potraktowaliby tę problematykę bardziej po łebkach, ale Lee zagłębia się nią po całości, dostarczając czytelnikowi wrażeń prawdziwie niezapomnianych. Nie jestem jednak przekonany czy większość z nas nie chciałaby jednak zapomnieć treści, które przyswoiła na kartach „Świni”. Autor nie szczędzi bowiem żadnych detali, a wszystkie okropieństwa przedstawia z przerażająca precyzją. Nie będę się wdawał w szczegóły, ale mamy tu między innymi sceny seksu ze zwierzętami (do wyboru, do koloru – psy, konie, świnia) czy też dokładny opis fabuły filmu snuff (morderstwo na żywo) ze wszelkimi stosowanymi na ofierze torturami. W kwestii szokowania jest tu więc naprawdę gęsto, ale tego się chyba spodziewaliśmy po horrorze ekstremalnym, prawda?
Pytanie jakie można sobie postawić podczas lektury jest jednak takie, czy te wszystkie okropieństwa są uzasadnione fabularnie? Czy „Świnia” spełnia jakąkolwiek inną rolę niż szokowanie coraz to mocniejszymi scenami? Cóż, mam w tej materii spore wątpliwości, bo kolejne strony pokazują dobitnie, że Lee koncentruje się raczej na wywołaniu obrzydzenia. Sama fabuła obu mikropowieści jest stosunkowo prosta i brak w niej większych zakrętów i zaskoczeń, autor nie ma też ambicji do wymuszenia na czytelniku zastanowienia się nad bezwzględnym dla ludzi podziemnym pornobiznesem. W pewnym momencie próbuje urozmaicić fabułę wątkiem fantastycznym, ten wypadł jednak wyjątkowo blado i nie przystaje do całości. Stoję na stanowisku, że jeśli mieliśmy otrzymać opowieść o ludzkiej bezwzględności i prawdziwej degeneracji, to zupełnie chybione było wprowadzanie do tego pierwiastka nadprzyrodzonego, ponieważ zwyczajnie nie pasuje to do opisywanego wcześniej zła w ludzkim wykonaniu.
Druga składowa tego tomiku, „Dom”, nie wydaje się tak bardzo intensywna, jak „Świnia”. Nie znaczy to jednak, że jest mniej obrzydliwa, bo choć natężenie plugastwa stoi tu na zdecydowanie niższym poziomie, to znajdziemy tu niezapomnianą (nie jestem pewien czy to komplement) scenę, w której występuje pewien „shake z puddingiem”. I uwierzcie – nie chcecie, bym wdawał się w szczegóły z czego ów pyszny napój się składa i jaki jest sposób jego przyrządzania. Wspomnę jeszcze na koniec o małym felerze redaktorskim – partykułę „naprawdę” pisze się jednak razem. Nie sądziłem, że tego typu kwiatek pozostanie kilkukrotnie niewychwycony przez osoby odpowiedzialne za redakcję i korektę.
Podróż na obrzeża człowieczeństwa, jaką zaserwowano nam na łamach „Świni”, jest niezwykle intensywna i zapadająca w pamięć. Nie jest to, rzecz jasna, przygoda dla wszystkich, co więcej, nawet niektórzy fani horroru mogą uznać ją za zbyt mocną, przesadnie brutalną i chorą, ale przy odpowiednim nastawieniu lektura może okazać się zajmująca (jakkolwiek by to nie zabrzmiało, gdy weźmiemy pod uwagę poruszaną tematykę). To bez dwóch zdań najbardziej intensywna książka Edwarda Lee, jaką miałem okazję czytać. A czy najlepsza? Ne pewno nie, bo Amerykanin wypada jednak lepiej, gdy obok makabry i obrzydzenia daje nam bardziej zajmującą fabułę.
Autor: Edward Lee
Tytuł: Świnia
Tytuł oryginału: The Pig / The House
Tłumaczenie: Przemysław Słobodzian
Wydawca: Dom Horroru
Data wydania: październik 2018
Liczba stron: 260
ISBN: 978-83-951616-3-6
(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz