„Harley Quinn” to bez dwóch zdań jedna z mocniejszych pozycji „Nowego DC Comics”. Amanda Conner i Jimmy Palmiotti na łamach prowadzonej przez siebie serii prezentowali zazwyczaj całkiem wysoki poziom, a ich wersja przygód zwariowanej ex-dziewczyny Jokera charakteryzowała się dużą dozą intensywności i szaleństwa. Nic dziwnego, że w „Odrodzeniu” prowadzenie cyklu ponownie zaproponowano tej samej parze scenarzystów. Nie zarzyna się wszak kury znoszącej złote jajka. Tylko czy po sześciu zbiorczych tomach twórcy wciąż mają wystarczająco dobre pomysły, by odpowiednio zapełnić kolejne zeszyty? A może zaczynają powoli zjadać własny ogon?
Mieszkająca obecnie w Nowym Jorku Harley Quinn ma ręce pełne roboty. Pewnego dnia do miejscowej budki z hot dogami trafia zatrute mięso pochodzące od zmiennokształtnego kosmity. Nie wpływa ono najlepiej na ludzki organizm – okazuje się, że ktokolwiek zjadł feralne parówki, zamienia się w zombie. Z hordą tychże musi sobie poradzić nie kto inny, ale nasza (anty)bohaterka. To jednak nie koniec kłopotów, bo gdy zagrożenie z kosmosu odchodzi w niebyt, okazuje się, że w napadzie ginie ulubiony listonosz byłej dziewczyny Jokera. Sprawcy to członkowie punkowej kapeli, a by ich dopaść, Harley zakłada własny zespół i próbuje dopaść wrogów podczas wspólnego występu.
Odbiór pierwszego tomu „Harley Quinn” zależeć będzie w pewnym stopniu od tego czy zna się perypetie bohaterki zaprezentowane w ramach „Nowego DC Comics”. Jeśli czytało się wszystkie sześć poprzednich tomów, wówczas ten najnowszy może przynieść lekkie rozczarowanie, bo jego ton jest dokładnie taki sam jak wtedy – jakkolwiek jest to rozrywka intensywna, prezentująca humor niekonwencjonalny i podlany sporą brutalnością, tak czuć tu już pewne zmęczenie materiału. W kilku momentach można odnieść wrażenie, że całość robi się nieco zbyt wtórna, mieląca te same co zawsze motywy. Trzeba jednak twórcom oddać, że w każdej kolejnej opowieści starają się wymyślać coś nowego i w ostatecznym rozrachunku nie wychodzi im to źle, choć spadki formy są nieuniknione – ich run trwa już przecież prawie czterdzieści zeszytów, a na takiej przestrzeni nie sposób utrzymać równej formy. Z drugiej strony, te wady będą zupełnie niedostrzegalne dla tych czytelników, którzy po serię sięgną właśnie w tym momencie (a jako, że tom nosi numer „jeden”, może ich być całkiem sporo). Oni, co jest zrozumiałe, nie odczują zmęczenia materiału, otrzymując jedynie wysokooktanową rozrywkę.
Siłą prowadzonego przez Conner i Palmiottiego cyklu od samego początku byli jego bohaterowie. Tutaj w tym zakresie nic się nie zmienia, bo ponownie zostali oni nieźle zarysowani. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście sama Quinn, która jest postacią głośną, absorbującą i również bardzo specyficzną. Jej zachowanie często wymyka się społecznym normom, ale twórcy starają się, by motywacja pierwszej świruski Gotham (tutaj Nowego Jorku) była bardzo „na czasie” – a zatem bohaterka broni zwierząt, jest proekologiczna no i stanowi podręcznikowy przykład bardzo silnej kobiety wyzwolonej.
Twórcy przyzwyczaili nas dotąd do zręcznej żonglerki popkulturowymi motywami. W „Umrzeć ze śmiechem” jest podobnie, bo w naszpikowanych akcją opowieściach dostajemy także kilka nawiązań do tak popularnych motywów jak inwazja zombie czy wielkich wojowniczych mechów. Wszystko zostaje oczywiście zgrabnie wplecione w fabułę, podsycając jej intensywność. Jeśli zaś o niej mowa – całość jest bardzo szybka i rozrywkowa, a kolejne strony czyta się błyskawicznie. W tym całym pędzie brakuje jednak trochę głębi, bo kilka kadrów o relacji Harley z Poison Ivy to w tej materii zdecydowanie za mało. Rozumiem, że bohaterka niekoniecznie należy do tych, którzy poświęcaliby czas na refleksję na temat życia, tym niemniej twórcom przydałoby się nieco bardziej skoncentrować na tle obyczajowym, bo może to się przydać w momencie, gdy ich pomysły na akcję staną się nazbyt wtórne.
Za warstwę graficzną odpowiadają ci sami artyści co w poprzednich odsłonach serii. Wynika z tego tyle, że nie mamy co spodziewać się żadnej rysunkowej rewolucji. I trzeba przyznać, że jest to dobra wiadomość. Ilustracje ponownie są niezwykle efektowne i dobrze oddają akcyjny charakter scenariusza. Kolejne kadry są dynamiczne, kolorowe i miłe dla oka, a o to chodzi w seriach takich jak ta. Nie ma się do czego przyczepić, a styl oby rysowników jest zwyczajnie satysfakcjonujący.
Kontynuacja runu Amandy Conner i Jimmy’ego Palmiottiego jest komiksem całkiem przyzwoitym. Najbardziej docenią go z pewnością fani, którzy nie mieli styczności z wersją Harley Quinn z „Nowego DC Comics” i zainteresowali się jej perypetiami za sprawą startu nowej inicjatywy wydawnictwa, czyli „Odrodzenia”. Oni nie zauważą pewnych powracających patentów i motywów, znajdując większą przyjemność z lektury przygód naszej szurniętej bohaterki. Z kolei odbiorcy zaznajomieni z serią mogą odczuć pewien przesyt i zmęczenie materiału. Bo co prawda wciąż nie jest źle, a poziom rozrywki nadal jest całkiem wysoki, ale nie wiem czy dalsze jechanie na podobnych patentach będzie równie ekscytujące. Pożyjemy, zobaczymy.
Tytuł: Umrzeć ze śmiechem
Seria: Harley Quinn
Tom: 1
Scenariusz: Amanda Conner, Jimmy Palmiotti
Rysunki: John Timms, Chad Hardin
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Tytuł oryginału: Harley Quinn Vol. 1:
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: grudzień 2017
Liczba stron: 156
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Papier: kredowy
Format: 165x255
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-2623-7
(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Arena Horror i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz