Od dwóch miesięcy w Polsce ukazuje się najnowsza inicjatywa DC Comics. Odrodzenie, bo o nim mowa, przybliża czytelnikom perypetie najbardziej znanych herosów świata. Wśród wydawanych tytułów znalazło się także miejsce dla Ligi Sprawiedliwości. Seria zapowiadała się na wyjątkowo ciekawą, zwłaszcza zważywszy na fakt, że w składzie grupy nastąpiła niezwykle znacząca zmiana – Supermana znanego z The New 52 zastąpił ten sprzed Flashpointu. Manewr wydawał się być obiecujący, wszak tego konkretnego eSa zdążyły pokochać rzesze czytelników. Czyżby Bryanowi Hitchowi dano więc do pisania prawdziwy samograj? Cóż, niestety tak się tylko wydawało…
Po wydarzeniach zaprezentowanych w "Ostatnich Dniach Supermana" Liga Sprawiedliwości musi działać bez swojego najbardziej rozpoznawalnego członka. Superman zginął, świat jednak nie znosi próżni. W obliczu zagrożenia swoje istnienie ujawnia przed Ligą nowy-stary Człowiek ze Stali. Bohater zjawia się w samą porę, bowiem Ziemię atakują hordy stworów kosmicznego pochodzenia. Wrogowie wydają się być niezniszczalni, a ich cel od razu staje się oczywisty – całkowita zmiana naszej planety i wyeliminowanie z niej dotychczasowego życia. Na straży stoją na szczęście najbardziej znani superbohaterowie, jednak by wyeliminować niebezpieczeństwo, będą musieli podjąć współpracę z człowiekiem, o którym nie wiedzą nic. Czy nowy Superman okaże się tak samo godny zaufania jak ten, którego znali dotąd?
Siłą komiksowych team-upów powinny być przede wszystkim relacje między członkami drużyny. Ścieranie się różnych charakterów, współpraca postaci, które często są od siebie różne, ale działają wspólnie dla wyższego celu – to wszystko powinno zawierać się w tytule tego typu. Maszyny Zagłady na tym polu niestety srodze zawodzą. Zaprezentowana przez Hitcha opowieść prawie w ogóle nie pokazuje tej, jakże pożądanej, drużynowości. Niby wszyscy członkowie Ligi mają jeden cel, ale w gruncie rzeczy każdy działa na własną rękę. Swoją misję ma Superman, swoją Green Lanterni, także Aquaman działa na innej płaszczyźnie. I choć działają z jedną motywacją, to ciężko poczuć łączącą bohaterów więź. Taki stan rzeczy szalenie rozczarowuje, bo zamiast jedności celów członków Ligi i prawie że magicznej solidarności występujących w niej herosów, czytelnik otrzymuje relacje niesamowicie powierzchowne, nie wykraczające poza banał.
Fabuła pierwszej odsłony zresetowanej Ligi Sprawiedliwości nie grzeszy zbytnią oryginalnością. Mamy do czynienia z typowym dla gatunku zagrożeniem, które ma zasięg globalny i pochodzi z innego świata. Innymi słowy, jest to wyborna okazja do zaprezentowania przez obrońców świata swoich umiejętności. Sytuacji nie sprzyja fakt, że intryga przebiega jak po sznurku, przewidywalnie zmierzając do wyjątkowo błahego finału. W dodatku główni antagoniści są w Maszynach Zagłady nie najlepiej wykreowani, ale można byłoby przymknąć na to oko, gdyby nie olbrzymia niechęć autora do podzielenia się informacjami kim, lub czym agresorzy właściwie są. Na dobrą sprawę nie dowiadujemy się podczas lektury niczego więcej ponad to, że to po prostu krwiożerczy najeźdźcy z kosmosu, pokazani w pierwszej fazie jako wielkie robale, a w późniejszej zaś jako absurdalni, zbudowani z ludzi giganci. Litości – nawet cierpliwość fanów trykociarstwa, przyzwyczajonych wszak do różnych dziwnych zjawisk, ma swoje granice i tak oczywistego bełkotu jednak nie przełknie.
Ostatnią deską ratunku dla odrodzonej Ligi Sprawiedliwości mogła być ciekawa reakcja bohaterów na nowego eSa, jednak scenarzysta poległ także na tym polu. Pojawienie się tej wersji Supermana jawiło się jako świetna okazja do pokazania tarć między herosami, zaprezentowania sceptycyzmu Wonder Woman wobec nowej wersji swojego największego sprzymierzeńca i kogoś, kto na kartach komiksów z The New 52 znaczył dla niej coś więcej, a także spodziewanej i zrozumiałej nieufności Batmana w stosunku do przybysza znikąd. Reakcje bohaterów zostały jednak zepchnięte na absolutny margines – Hitch nie wykorzystał tkwiącego w nich potencjału, grzebiąc psychologię postaci i sprowadzając ją do banału. Jedyne co może się tu podobać to akcja. Jeśli ktoś nastawi się wyłącznie na nią, to jest szansa, że nie zakończy lektury zbytnio rozczarowany. Wydarzenia następują po sobie naprawdę błyskawicznie, praktycznie każda kolejna strona wypełniona jest wybuchami i walką z zagrożeniem.
Warstwa graficzna albumu stoi na szczęście na wyższym poziomie niż scenariusz. Za ilustracje odpowiadał tu głównie Tony S. Daniel (przy współpracy Jesusa Merino i samego Bryana Hitcha). Efekty pracy artysty dobrze pasują do opartej na akcji historii. Są efektowne, dosyć przejrzyste i dynamicznie skadrowane. To jeden z nielicznych jasnych punktów Maszyn Zagłady. I jakkolwiek daleko im do miana wiekopomnych, tak w konfrontacji z warstwą fabularną, jawią się prawie jak arcydzieło.
Maszyny Zagłady mocno kojarzą się z kinem Michaela Bay’a – dużo w nich wybuchów, ale mało sensu. Jeśli ktoś lubi taki styl, nie będzie zbytnio zawiedziony, jednak dla czytelnika ceniącego sobie fabułę nieco bardziej wysublimowaną i skomplikowaną, tytuł okaże się prawdopodobnie sporym rozczarowaniem. Pewnym pocieszeniem może być fakt, że ryzyko, by kolejny tom prezentował niższy poziom od tego, jest dosyć małe. Ciężko napisać coś bardziej powierzchownego i bzdurnego, nadzieja jednak umiera ostatnia, ja mimo wszystko spróbuję dać tej serii kolejną szansę.
Tytuł: Maszyny Zagłady
Seria: Liga Sprawiedliwości (Odrodzenie)
Tom: 1
Scenariusz: Bryan Hitch
Rysunki: Tony S. Daniel, Jesus Merino, Bryan Hitch
Kolory: Tomeu Morey, Alex Sinclair
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Tytuł oryginału: Justice League Vol. 1: The Extinction Machines
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: październik 2017
Liczba stron: 144
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 170 x 255
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-2771-5
(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Arena Horror i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz