Komiksowe uniwersa superbohaterskie mają to do siebie, że raz na jakiś czas nadchodzą wydarzenia, które przewracają je do góry nogami. W przypadku DC Comics są to najczęściej wszelkiej maści Kryzysy, ale również Marvel miał w swojej historii kilka wielkich punktów zwrotnych. Ten z 2006 roku zapowiadał się jako jeden z najbardziej spektakularnych, ponieważ naprzeciwko siebie mieli stanąć bohaterowie wręcz ikoniczni – Iron Man i Kapitan Ameryka. Przed premierą czytelnicy zadawali sobie pytanie, co takiego mogło poróżnić tych dwóch herosów do tego stopnia? Odpowiedzi udzielił Mark Millar, któremu powierzono opowiedzenie tej, przynajmniej w zamyśle, przełomowej historii.
W Stamford dochodzi do tragedii. Podczas relacji na żywo z interwencji jednej z grup superbohaterów następuje wybuch, w wyniku którego ginie kilkaset dzieci. Wydarzenie staje się pretekstem do dyskusji na temat działalności zamaskowanych obrońców prawa. Ludzie nie czują się bezpiecznie, wiedząc, że ich „obrońcy” nie mają nad sobą żadnej kontroli, a w pościgu za złoczyńcami mogą zdemolować pół miasta i sprowadzić wielkie tragedie na zwykłych obywateli. Pomysłem na zmianę takiego stanu rzeczy jest ustawa regulująca działalność herosów i nakazująca im ujawnienie swoich tożsamości. Jej uprawomocnienie jest formalnością, ale szybko pojawia się problem – nie wszyscy obrońcy ładu chcą być pod kontrolą. Wybuch konfliktu między dwoma stronnictwami jest kwestią czasu.
Sam pomysł na tę opowieść jest naprawdę wyborny, a zarazem bardzo prosty. Postawienie bohaterów w niecodziennej sytuacji, w której muszą toczyć bratobójczą walkę, daje ogromne pole do popisu utalentowanemu scenarzyście. Kandydata do zaprezentowania tej historii wybrano, jak mogło się wydawać, idealnego. Mark Millar jest twórcą wszechstronnym, niestroniącym od prezentowania w swoich dziełach efektownej przemocy, a także potrafiącym pokazać znanych bohaterów w nietypowych okolicznościach. Niebagatelną rzeczą była też spora popularność Szkota na amerykańskim rynku. Do prac nad wizualną stroną albumu zaproszono z kolei Steve’a McNivena i projekt mógł ruszyć pełną parą.
Podstawową sprawą jest, czy Wojna domowa rzeczywiście okazała się być takim samograjem, jakim wydawała się na pierwszy rzut oka? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Tytuł jest oczywistą próbą Marvela wejścia „poziom wyżej”. Tematyka jest dosyć poważna i dotyka problemów brania przez bohaterów odpowiedzialności za swoje czyny, poczucia wolności, czy też chęci wymierzenia sprawiedliwości za bezmyślność prowadzącą do tragedii. To wszystko oczywiście nie jest niczym nowym, ale mimo to, wciąż są to motywy bardzo nośne. Sęk w tym, że Millar nie wykorzystał możliwości dogłębnej analizy konfliktu. Geneza sporu jest bardzo prosta, niezwykle szybko nastąpiło też wyklarowanie się poszczególnych stronnictw. Być może nieco więcej powiedziano w towarzyszących całości eventach w poszczególnych seriach, jednak nie każdy czytelnik ma możliwość i okazję, by po nie sięgnąć. Na szczęście, już wewnątrz tomu, sprawy mają się nieco lepiej, a scenarzyście udaje się ciekawie zarysować relacje między poszczególnymi postaciami. Uwagę zwraca tu zwłaszcza konflikt rodzinny wewnątrz Fantastycznej Czwórki oraz moralne dylematy przy próbach włączenia do poszczególnych grup członków Thunderbolts oraz Punishera. Wciąż są to sceny dosyć krótkie, które aż prosiły się o większe rozbudowanie, ale i tak to właśnie one przynoszą tu tak bardzo pożądane odcienie szarości.
Wojna domowa szybko skręca w stronę czystej akcji. Obie grupy często na siebie wpadają, co skutkuje – jak łatwo można się domyślić – dużymi bijatykami. Te są rozpisane w przejrzysty sposób, choć natłok bohaterów może niekiedy powodować pewien zamęt. Uwypuklił się tu też pewien mankament – mianowicie Millar nikomu nie mógł poświecić wystarczająco dużo czasu, więc nawet pojedynki zapowiadające się na spektakularne i emocjonujące, kończą się bardzo szybko (na przykład Spider-Man kontra Iron Man), pozostawiając czytelnika z uczuciem niedosytu. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że nie jest to do końca wina Millara. On starał się jak mógł, a wszystko musiał zmieścić w wyznaczonych odgórnie siedmiu zeszytach. Trochę szkoda, że nie poświęcono temu tytułowi większej objętości – za często widać tu irytującą skrótowość. Nie zmienia to oczywiście faktu, że sama warstwa akcyjna jest przedstawiona w chwytliwy sposób, i jeśli dany czytelnik podczas lektury na nią zwraca właśnie największą uwagę, wówczas nie powinien być zawiedziony.
Za warstwę wizualną Wojny domowej odpowiada Steve McNiven. Jego prace sprawiają w ogromnej większości pozytywne wrażenie – są klarowne i efektowne, choć ich szczegółowość nieco razi w momentach walk z udziałem większej ilości bohaterów. Lekki wizualny chaos był jednak w tych scenach praktycznie niemożliwy do uniknięcia. Zastosowana tu kreska nie jest taką, która bardzo się wyróżnia i zapada w pamięć, jednak nie o to tu też chodzi – ona ma po prostu dobrze ilustrować dynamiczny i dramatyczny scenariusz. A to się udało. Skoro przy grafice jesteśmy, wypada niestety wspomnieć o małej niedoróbce samego wydawcy – w pewnym momencie zajmujący dwie strony rysunek został umieszczony na dwóch stronach kartki. Nawet najlepsi nie unikną okazjonalnej pomyłki, a Egmontowi można to chyba wybaczyć – takie rzeczy zdarzają się im wyjątkowo rzadko.
Wojna domowa jest opowieścią, którą czyta się błyskawicznie. Co prawda Mark Millar nie wykorzystał w pełni drzemiącego w niej potencjału, wciąż jednak jest to fabuła, która ma prawo zainteresować czytelnika. To konkretne komiksowe wydarzenie przyniosło wiele trwałych zmian dla całego uniwersum Marvela i choćby ze względu na wartość historyczną, warto się z nim zaznajomić. Fani trykociarstwa na pewno to uczynią i nie sądzę, by ktokolwiek uznał czas spędzony na lekturze Wojny domowej za zmarnowany.
Tytuł: Wojna domowa
Tytuł oryginału: Civil war
Scenariusz: Mark Millar
Rysunki: Steve McNiven
Kolory: Morry Hollowell
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Egmont
Data wydania: grudzień 2016
Liczba stron: 208
ISBN: 978-83281-1845-4
(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz