czwartek, 20 czerwca 2013
Powrót Bogów. Black Sabbath "13"
Prawie 35 lat po ostatnim albumie z Ozzym jako wokalistą, Black Sabbath w końcu powraca w (prawie) oryginalnym składzie. To z Osbournem zaczynali, i to płyty nagrane z jego udziałem zapewniły im miejsce w historii muzyki i to nie tylko tej ciężkiej. Ilu młodym zespołom dali inspirację do tworzenia, nie sposób zliczyć, także wpływ jaki wywierali na kolejne pokolenia fanów, jest nie do przecenienia. Czy w takim razie dziwić może, że premiera nowego albumu weteranów, jest nazywana wydarzeniem nie tylko roku, ale nawet XXI wieku?
Powrót Sabbath jest tym bardziej znaczący, że muzycy nie zawiedli. Oczywiście, klasykiem na miarę pierwszego albumu, czy „Paranoid”, zapewne „13” nie będzie, ale już teza, że parę płyt z okresu do ’78 roku jest bardziej nierównych, wydaje się być uzasadniona.
Bo podstawową siłą „13” jest przede wszystkim właśnie jej równość. Żadnego z utworów zamieszczonych na podstawowej wersji tego albumu, nie da się nazwać odrzutem i rzeczą nie pasującą do reszty. Które z nich bardziej spodobają się konkretnemu odbiorcy to kwestia indywidualna, jednak fanom starych dokonań zespołu, powinna zakręcić się łezka w oku, gdy skończą już odsłuch całości.
Nie będę pisał o każdym utworze z osobna, nieco się to chyba mija z celem, jednak o pewnej rzeczy nie sposób nie wspomnieć. Na albumie znajdziemy sporo odwołań do początków działalności Black Sabbath. Widać ich sporo w najlepszym chyba utworze na tej płycie, „Damaged Soul”. Bluesowe wpływy, połączone z wolnymi tempami i posępną atmosferą, dały w rezultacie potężny walec, który musi przejechać się po słuchaczu i zostawić go wbitym w ziemię.
Innym przykładem nawiązania jest „Zeitgeist”. Jedyna na „13” ballada, klimatem wyraźnie odwołuje się do „Planet Caravan”. Podobne tempo, podobne emocje. Całość, okraszona piękną solówką Iommi’ego, zabiera nas we wspaniałą sentymentalna podróż do czasów „Paranoid”.
A jeśli już mowa o solówkach, przyznać trzeba, że Tony Iommi wykonał kawał świetnej roboty. Jego popisy nie przesłaniają jednak całości kompozycji, a jedynie dodają im smaku. Zawsze było mu daleko do gitarowego onanisty, to właśnie ten charakterystyczny, oszczędny, oparty na wspaniałych riffach i zniewalających solówkach styl, stanowił sedno muzyki Black Sabbath. Jeśli też macie tak, że pewne określone fragmenty danych utworów wywołują autentyczną „gęsią skórkę”, to tutaj możecie ich parę znaleźć.
Wokół albumu pojawiło się jednak parę kontrowersji i to jeszcze przed premierą. Zazwyczaj podobne rzeczy mało mnie interesują, najważniejsza jest bowiem muzyka, ale tym razem nie sposób przejść koło nich obojętnie. W tym powrocie nie wziął bowiem udziału oryginalny perkusista Sabbath, Bill Ward. Sprawa rozbiła się o honoraria, jakie poszczególni muzycy mieli otrzymać za nagranie tej płyty. Ward nie zgodził się na proponowane warunki, zespół zdecydował się nagrać materiał bez niego, a niejako w formie odwetu, z internetowej strony Black Sabbath, zniknęły wszystkie zdjęcia perkusisty. W moim odczuciu takie zachowanie jest nie tylko niegodne legend, ale po prostu małe. Przykro też, że tak przyziemne sprawy przeszkadzają w pełnym delektowaniu się muzyką.
W Polsce „13” została wydana w dwóch wersjach. Podstawowej i deluxe. Ta pierwsza to niestety płyta z cyklu „Zagraniczna płyta, polska cena”. W tej wersji okładka jest otoczona biały paskiem z tymże napisem, co bardzo psuje wrażenia estetyczne z obcowania z bookletem. Dobrze chociaż, że znalazło się miejsce dla tekstów. Z kolei wersja deluxe, wzbogacona o trzy dodatkowe utwory, w chwili premiery kosztowała 75 złotych. Prawie dwukrotnie wyższa cena za dodatkowy krążek, zawierający zaledwie 3 utwory, to trochę dużo. Die hard fani zakupią pewnie tę wersję, jednak wszyscy inni skazani są na „polską cenę”. Nie do końca fair ze strony wydawcy. Ci, którzy chcą zapłacić trochę mniej, nie powinni być traktowani jak klienci gorszej kategorii. Tyle marudzenia.
Gdy wytworzona zostaje atmosfera wielkiego oczekiwania i równie dużych oczekiwań, wyjątkowo ciężko jest stworzyć coś wartościowego. Sabbathom w znacznym stopniu ta sztuka się powiodła. Na muzycznej mapie 2013 roku, „13” będzie jednym z najważniejszych punktów, udowadniając przy okazji, że dobrą muzykę można tworzyć w każdym wieku. Dinozaury mają się dobrze i chwała Bogom, że nie wyginęły.
8/10
(Recenzja powstała dla serwisu Po Przecinku i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK )
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Jeszcze nie przesłuchałam, shame on me.
OdpowiedzUsuńA propos Warda, lubimy sobie wyobrażać, że pewne zachowania niegodne są artysty, prawda jest taka, że właśnie artyści najbardziej intensywnie uskuteczniają okładanie się łopatkami w piaskownicy ;)
I tak dziwię się, że "zagraniczna płyta..." pokusiła się o booklet, często ograniczali się do samej okładki o.O No i zawsze pozostaje spotify czy inne serwisy streamingowe.