czwartek, 24 maja 2012

Celia S. Friedman "Uczta Dusz" - Recenzja


Tematyka magii i władających nią magów chyba nigdy się czytelnikom nie znudzi. Od czasów „Władcy Pierścieni” co rusz powstaje kolejna powieść traktująca o tych, którzy mają moc i władają tajemniczą siłą, czyniąc cuda niedostępne dla zwykłych ludzi. Jeśli coś się sprzedaje, nie widzę oczywiście powodów, by utyskiwać na taki stan rzeczy, tym bardziej, że od czasu do czasu trafi się pozycja na tyle interesująca, by w kąt odstawić tezy o wypaleniu się gatunku. I nie musi to być nawet książka nie wiadomo jak nowatorska, wystarczy, że w sprawny i interesujący sposób przedstawia tematykę znaną i lubianą. Taką właśnie powieścią jest „Uczta Dusz” autorstwa Celii S. Friedman.

W świecie, w którym dzieje się akcja otwierającej „Trylogię Magistrów” książki, magia jest przywilejem dostępnym niewielu. Władający nią tworzą kastę Magistrów i są jednymi z najpotężniejszych postaci na świecie. Swoją potęgę czerpią bezpośrednio z dusz innych ludzi, pasożytując na nich, czym odróżniają się od zwykłych czarowników i czarownic, którzy pozyskują energię bezpośrednio z siebie, przybliżając tym samym własną śmierć. Magistrowie wolą nie być w centrum zainteresowania, kierują polityką morati (ludzi śmiertelnych) z boku, doradzając królom i snując przy okazji własne intrygi. Co więcej, dostęp do „magii dusz” mają tylko mężczyźni. Jak to jednak zwykle bywa, pojawia się ktoś, kto wywraca cały znany porządek do góry nogami, a tym kimś jest młoda kobieta - Kamala, która nieoczekiwanie sama staje się Magistrem.

Autorka zaczyna powieść od dosyć ogranego schematu. Młoda i niedoświadczona dziewczyna dzięki swojej wytrwałości i pomocy innych, wyrywa się z ubóstwa i zaczyna odkrywać ukryte talenty. Skądś to znamy, prawda? Na szczęście dalej nie ma już aż tak utartych motywów, a powieść zaczyna nabierać swojego własnego, całkiem unikalnego kolorytu. Na taki stan rzeczy wpływa przede wszystkim to, jak autorka wymyśliła sobie ukazanie magii. Tutaj nie jest to moc, którą dobrzy czarodzieje wykorzystują przede wszystkim do wspaniałych i altruistycznych czynów. Magistrowie bowiem to kawał zimnych sukinsynów, znudzonych nieśmiertelnością, rywalizujących ze sobą i zazdrośnie skrywających swoje tajemnice. Daleko im do magów pokroju Gandalfa. Wprowadzenie zabiegu wykradania życia innych, by samemu nie umierać, daje autorce pole do popisu, może snuć dywagacje o moralności takiego postępowania. Nie na tym oczywiście skupia się cała akcja, ale przemyślenia czy to Kamali, czy też innych postaci, są miłym oderwaniem od toczącej się fabuły i nadają „Uczcie Dusz” więcej głębi.

Wspomniałem, że poza początkiem powieść nie jest schematyczna? Cóż, nieco nagiąłem prawdę, bowiem wątek nadciągającego nad krainę starożytnego niebezpieczeństwa był już przez różnych autorów wielokrotnie wałkowany. Tym razem jest to jednak o tyle ciekawe, że zagrażające pokojowi potwory są czymś pokroju samych Magistrów, tylko bardziej zezwierzęconych. Ikati, bo tak się nazywa owa starożytna rasa, nie wysysają dusz ludzkich powoli, tylko pożerają je całkiem szybko i brutalnie. Tutaj Friedman (na razie jeszcze dosyć nieśmiało, liczę, że w kolejnych tomach ten motyw znajdzie swoje rozwinięcie) po raz kolejny może popisać się wejściem w psychikę i motywy ludzkich zachowań, każąc niektórym Magistrom zastanowić się nad sobą poprzez porównania do Ikati.

Bohaterowie to w ogóle chyba najmocniejsza strona „Uczty Dusz”. Często zestawiani ze sobą przez pryzmat kontrastu: porywczy i brutalny król – spokojna i zrównoważona królowa; niecierpliwa uczennica – wytrwały mistrz; tworzą bardzo interesujące wzajemne relacje, sprawiające, że cały czas śledzi się ich losy z niesłabnącym zainteresowaniem. Friedman potrafi też wiarygodnie opisać jakie wydarzenia z przeszłości ukształtowały ich na takich, jakimi są obecnie. Pojawiają się tu takie motywy jak chociażby dziecięca prostytucja i rodząca się z niej niechęć dorosłej już kobiety do mężczyzn, czy też wątek ciężkiej choroby i jej wpływu na żywego młodzieńca. Taki zabieg udowadnia, że literatura fantasy to nie tylko rzeź, rąbanka i smoki, ale także okazja, by pod płaszczykiem fantazji przekazać czytelnikowi parę interesujących, życiowych przemyśleń.

Jest jednak jedna rzecz, która mi się nie podoba, choć nie związana stricte z samą powieścią. Jest to okładka. Minimalistyczna i z „zachęcającymi” do lektury tekstami nie jawi się jako element, mogący olśnić potencjalnego czytelnika, wybierającego książki w księgarni. Osobiście przyzwyczaiłem się do coverów dosyć efektownych, w stylu filmowych plakatów,  więc gdy trafi mi się taka w nieco starym stylu, kręcę nosem. Z drugiej strony jest to tylko moje osobiste zboczenie i lekkie malkontenctwo, wiem przecież, że to nie okładka ma być główną atrakcją książki.

Czy warto zagłębić się w „Uczcie Dusz”? Jak najbardziej. Mimo że nie sądzę, aby była to powieść, która wejdzie do kanonu, to jest to jednak na tyle dobra i wciągająca lektura, iż na pewno przyniesie czytelnikowi wiele radości. Mnie przyniosła, a miarą mojej satysfakcji niech będzie zapowiedź, że gdy w Polsce ukaże się drugi tom tej trylogii, to z dużą dozą pewności mogę powiedzieć, że po niego sięgnę. 

7/10 

Autor: Celia S. Friedman
Tytuł: Uczta Dusz
Tytuł oryginału: Feast of Souls
Tłumaczenie: Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data wydania: 19. 04. 2012
Liczba stron: 608
ISBN: 978-83-7839-116-6

8 komentarzy:

  1. Okładka to nieporozumienie, ale faktycznie, Friedman dość ciekawie operuje na kilku znanych do znudzenia schematach, dodając jednak coś nowego od siebie :)

    Po drugi tom zamierzam sięgnąć,zwłaszcza że zakończenie "Uczty dusz" zaostrza apetyt.
    I owszem, drugi Tolkien to to nie jest, ale na czwórę zasługuje ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, to właśnie jest dobre, że mimo tych schematów, daje od siebie coś innego niż można znaleźć w fantasy zazwyczaj. Te lekkie modyfikacje podnoszą całościową ocenę książki.

      Masz rację, zakończenie sprawia, że czekanie na kolejny tom jest uzasadnione. Mam tak samo. ;)

      Mimo wszystko cieszę się jednak, że to tylko trylogia, a nie dłuższy cykl. :)

      Usuń
    2. Zwłaszcza, że cykli w fantastyce jest pełno. Obecnie mam ich już zaczętych tyle, że aż boję się liczyć ^^

      Usuń
    3. Znam aż za dobrze tę bolączkę. ;)
      Najgorsze jest to, że często trzeba na kolejny tom konkretnej serii czekać tak długo, że przed jego lekturą nie ma innego wyjścia, jak przypomnieć sobie poprzednie części... Bywa to frustrujące.

      Usuń
  2. Odpisuję tylko u Ciebie, by się nie powtarzać ^^

    Do niedawna nie znałam problemu oczekiwania na kontynuacje - zazwyczaj czytałam serie starsze, dawno już wydane, a przez to kompletne, więc jedynym problemem było wgryzienie się w kolejkę wypożyczania w osiedlowej bibliotece.

    Obawiam się, że zarówno w przypadku Friedman, jak i Carda trochę poczekamy na drugie tomy. W tym roku Prószyński rozpoczął kilka serii, i pewnie tylko najstarsi górale wiedzą kiedy zacznie wypuszczać kontynuacje i czy kolejność publikacji będzie taka sama jak w przypadku tomów premierowych. I jak Carda z pewnością się doczekamy (bo to pisarz znany i poczytny, o stałej grupie fanów), tak w przypadku innych autorów wszystko zależało zapewne będzie od tego, jak sprzedały się książki wydane w tym roku.
    Pozostaje nam trzymać kciuki i cierpliwie czekać z nadzieją, że się doczekamy ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Święte słowa o tych nowych seriach...
      Co do Carda masz rację, tutaj raczej nie ma się czego bać, chociaż trochę się obawiam tylko o swoją pamięć (przeczytałem i "Tropiciela" i "Zaginione Wrota", i gdy za powiedzmy rok wyjdą kolejne części obu serii, nie wiem czy nie będę musiał sobie przypominać...)
      Mam nadzieję, że i w przypadku Friedman i Remica pierwsze tomy będą się sprzedawać na tyle dobrze, że jednak poznamy ich kontynuacje.

      Sam też kiedyś robiłem tak jak Ty, czyli czytałem serie dawno już zakończone, albo takie, gdzie zanim dojdę do bieżącego tomu, będzie już widać koniec na horyzoncie, jednak ostatnimi czasy zmieniłem nieco strategię. Po części ze względu na recenzje, ale tez dlatego, że jednak dobrze być na bieżąco. :) Chociaż z drugiej strony czekanie potrafi doprowadzić do białej gorączki, nieprawdaż? ;)

      Ps. Nie do końca orientuję się w regułach odpisywań, jest jakoś ogólnie przyjęte? Odpisywać u siebie, czy lepiej jednak na blogu kogoś, z kim wymienia się opinie? (W tym przypadku jeszcze zrobię to w obydwu miejscach :) )

      Usuń
    2. Dopóki mam co czytać to czekanie jeszcze mnie nie irytuje ^^

      Co do odpisywania, to zazwyczaj odpisuję tam, gdzie toczy się dyskusja, nam się tym razem dwie połączyły w jedną, odnośnie serii itp, więc by nie dublować komentarzy odpisałam tylko tutaj :)

      Niestety, niewiele jest blogów, na których pod konkretnymi recenzjami toczą się dyskusje dłuższe niż jeden komentarz-jedna odpowiedź.

      Usuń
    3. Do czytania zawsze się coś znajdzie, gdy się czeka na dokończenie danej serii. Książek na szczęście raczej nigdy nie zabraknie. Sam mam na półce nieco takich pozycji, które czekają na tzw. lepsze czasy, czyli brak innych lektur. ;)

      Chyba też przyjmę zasadę odpisywania tam, gdzie toczy się dyskusja. Wydaje się to być dosyć rozsądne. :)

      A co do braku chęci do komentowania, też nad tym w sumie ubolewam, ale za to teraz moge powiedziec z czystym sumieniem, że znalazłem blog, gdzie (jeśli będę miał coś konstruktywnego do powiedzenia) będę się udzielał częściej. I myślę, że wiadomo o jaki blog chodzi. ;)

      Usuń