Nie powiem, żebym ucieszył się jakoś szczególnie, kiedy dowiedziałem się, że na naszym rynku pojawi się kolejna seria superhero. No bo ileż można? Tematyka została ostatnimi laty ograna na tyle różnych sposobów (nie tylko w medium komiksowym, ale także w filmach), że naprawdę trudno wykrzesać z siebie jakąś większą dozę zainteresowania w obliczu nowego tytułu. „Radiant Black” miał jednak świetne opinie wśród fanów za granicą, pojawiały się też głosy o nowej jakości i wspaniałej zabawie, o godnej, niegłupiej rozrywce. Czasami faktycznie zdarza się tak, że hype tego typu rzeczywiście jest uzasadniony. Czy w tym przypadku również?
Po tym jak życie daje mu mocno w kość, Nathan Burnett, niespełniony pisarz, wraca do rodzinnego domu i prosi o ratunek swoich rodziców, którzy w tej kryzysowej chwili wyciągają do niego pomocną dłoń. Mężczyzna musi znaleźć sposób na wyjście ze spirali długów, która powoli ciągnie go na życiowe dno. Los może się odmienić, kiedy pewnego dnia Nathan napotyka na swojej drodze kosmiczny radiant, który daje mu nadprzyrodzone moce.
Jak wskazuje tytuł albumu, pierwszy tom „Radiant Black” skupia się w znacznej mierze na przedstawieniu genezy kolejnego superbohatera. Motyw widoczny jest zwłaszcza w pierwszej części komiksu i, bądźmy szczerzy, nie jest szczególnie porywający. Powiem więcej – w moich oczach sposób nabycia mocy przez bohatera przedstawiono wręcz głupio – jego origin jest tak bardzo od czapy, że bardziej chyba się nie da. Pretekstowość zaproponowanego przez Higginsa rozwiązania bije po oczach tak mocno, że zacząłem się zastanawiać, czy nie mamy przypadkiem do czynienia z pastiszem komiksu superhero. Na szczęście okazało się, że to tylko zawiązanie akcji, bo później jest już zdecydowanie ciekawiej.
Niewątpliwą zaletą pierwszego tomu „Radiant Black” jest wiarygodna warstwa obyczajowa. Higgins skupia się na rzetelnej kreacji charakterologicznej bohaterów, a co najważniejsze – nie tylko tego głównego, ale także postaci przecinających jego ścieżkę. Nie brakuje tu dobrego opisania problemów, z jakimi często zmagają się przedstawiciele klasy średniej, czyli na przykład z kwestią rzutowania własnej nieodpowiedzialności na jakość życia. Autor mówi między innymi o tym, że czasami trzeba głęboko schować własną dumę, przyznać się do porażki i spróbować stanąć na nogi. Bardzo ważna w tym kontekście jest pomoc rodziny, która nie może być jednak bezrefleksyjna. Higgins dobrze pokazuje, że nie ma co klepać po plecach kogoś, kto nawalił, że nie można rozwiązywać jego problemów za niego, zamiast tego trzeba dać takiej osobie narzędzia oraz stworzyć okoliczności do tego, żeby samodzielnie wróciła na właściwe tory. Dopiero wtedy zmiana ma prawdziwy, głęboki sens. Takich przemyśleń autor serwuje nam więcej, a dzięki ich dobremu zaprezentowaniu „Radiant Black” wyróżnia się na tle innych tytułów superhero, które często traktują tło tych najbardziej efektownych scen wybitnie po macoszemu. Higgins tego błędu nie popełnia, dlatego w momencie, kiedy fabuła przestawia się w końcu na akcję, nie odbieramy tego źle.
Omawiany komiks to jednak przede wszystkim kolejna próba osadzona w nurcie trykociarskim, więc bardzo ważna jest w nim warstwa sensacyjno-rozrywkowa. A ta stoi na przyzwoitym poziomie, chociaż mam także pewne „ale”. Podstawowym zastrzeżeniem jest to, że nie dostajemy tu w zasadzie niczego nowego. Mamy zatem potężne zagrożenie z kosmosu, mamy wybrańca, który dostaje instrumenty, by się z owym niebezpieczeństwem skonfrontować. Te elementy połączone są wedle standardowych wzorców, więc w zasadzie dla doświadczonego czytelnika „Radiant Black” nie będzie niczym nowym. Nie odbiera to jednak omawianemu komiksowi bardzo ważnej cechy. Chodzi o „fajność”. Kolejne zeszyty przynoszą po prostu dużo zwyczajnej komiksowej frajdy, która w tym konkretnym gatunku jest po prostu potrzebna i pożądana.
Rysunki są przede wszystkim bardzo przejrzyste. Cechuje je także spora dynamika – sceny akcji ogląda się naprawdę dobrze, ale w tyle nie pozostają wcale grafiki obrazujące bardziej statyczne momenty. Co do tych drugich – Costa dobrze oddaje targające bohaterami emocje, co świetnie komponuje się z udanym poprowadzeniem tych wątków przez scenarzystę. I choć całościowo nie ma tu fajerwerków typu spektakularne kadry na całą stronę, to warstwa graficzna stoi na odpowiednim poziomie, żeby się do jej jakości nie przyczepić.
Jak zatem prezentuje się pierwszy tom „Radiant Black”? To z pewnością komiks interesujący, który jednak nie wyróżnia się na tyle z całej masy albumów superhero, by móc go uznać za nową jakość. Tak, jest lepszy od wielu współczesnych serii, zwłaszcza tych wydanych przez dwóch głównych graczy na rynku trykotów, ale na pewno daleko mu do reputacji, jaką posiada. Może rozwinie się bardziej w przyszłości, na tę chwilę jestem jednak zdania, że to po prostu dobra rozrywka z udanie zarysowanym obyczajowym sznytem. Mnie to wystarczy, a każde wyjście ponad ten stan w kolejnych tomach będzie bonusem.
Seria: Radiant Black
Tytuł: (Nie tak) Sekretne pochodzenie
Tom: 1
Scenariusz: Kyle Higgins
Rysunki: Marcelo Costa
Tłumaczenie: Anna Sznajder
Tytuł oryginału: Radiant Black Vol. 1 – Not So Secret Origin
Wydawnictwo: Non Stop Comics
Wydawca oryginału: Image Books
Data wydania: październik 2024
Liczba stron: 184
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
ISBN: 978-83-8230-821-1
(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 04. 12. 2024).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz