wtorek, 1 października 2024

Dylan Dog/Batman. Cień Nietoperza - Recenzja

 

Oferta komiksów z Batmanem w roli głównej jest naprawdę szeroka. Nietoperz ma swoje tytuły solowe, ale pojawia się też w drużynówkach oraz w otoczeniu Bat-rodziny. Mamy w czym wybierać i nic w tym dziwnego – wszak to jeden z najbardziej rozpoznawalnych trykociarzy wszech czasów. Na przestrzeni lat ścieżka Batmana krzyżowała się także z postaciami mniej oczywistymi i często to właśnie te albumy okazywały się naprawdę ciekawe, a to dlatego, że pokazywały bohatera w zupełnie nowych okolicznościach. Kolejnym z takich crossoverów z aspiracjami jest album „Cień Nietoperza”.

Joker wybiera się do Londynu, gdzie zawiera sojusz z niejakim doktorem Xabarasem. To wydarzenie sprowadza do stolicy Anglii Batmana, który, chcąc powstrzymać swojego największego wroga, musi podjąć współpracę z, jak sam siebie tytułuje, detektywem do spraw koszmarów – niejakim Dylanem Dogiem. Mają różne poglądy na temat walki ze złem i w inny sposób prowadzą śledztwo, ale będą musieli się dogadać, jeśli rzeczywiście chcą powstrzymać zielonowłosego klauna.

Spotkanie z Dylanem Dogiem miało potencjał na interesujące zestawienie działania dwóch różnych detektywów, i pokazanie dwóch odmiennych sposobów prowadzenia śledztwa oraz połączenia tego wszystkiego w spójną, angażującą opowieść. Czy wyszło? Wydaje się, że w znacznej mierze tak. Z jednej strony dostajemy Batmana, który jest taki, jakim lubimy go najbardziej – metodyczny, rzetelny, enigmatyczny. Z drugiej – jest Dylan Dog, który nader często idzie na żywioł i czasami sprawia wrażenie, jakby w pracy detektywistycznej pomagał mu przypadek. A jednak dziwnym trafem znajdują wspólny język, a ich współpraca okazuje się zaskakująco udana. Są pewne zgrzyty, ale trudno by ich nie było, autor znajduje jednak sposób, by wiarygodnie nakreślić osiągnięcie przez obu porozumienia w materii ich współpracy. Warto jeszcze wspomnieć, że w pewnym momencie Batman schodzi na drugi plan, a jego miejsce zajmuje John Constantine. Jego kooperacja z Dylanem Dogiem także prezentuje się wyśmienicie – między bohaterami czuć chemię i strony z ich udziałem czyta się naprawdę wybornie.

Crossovery tego typu wymagają sięgnięcia po swego rodzaju „best offy” i rozumiem to, mam jednak małe „ale”. Chodzi o Jokera, pokazywanego dotąd w tylu różnych wariantach (kilku prawdziwie genialnych), że zaprezentowanie nam kolejnej wersji zwyczajnie nie wywołuje już większych emocji. Wolałbym ujrzeć na kartach tego albumu innego villaina, ale skoro już autor zdecydował, że to jednak Książę Zbrodni będzie grał pierwsze skrzypce, wypada sprawdzić, czy miał odpowiedni pomysł na pokazanie jego charakteru i motywacji. Okazuje się, że nie był to taki zły manewr, przede wszystkim dlatego, że Joker nie działa sam, ale dzieli „czas ekranowy” z niejakim doktorem Xabarasem. Dało to odpowiedni balans między antagonistą ogranym a nowym (nie oszukujmy się, większość czytelników nie zna jednak tak dobrze złola z kart „Dylana Doga”) i pozwoliło sprawdzić, czy Joker jest w stanie owocnie współpracować z kimś innym.

Choć „Cień Nietoperza” nie stawia wszystkiego na akcję, nie znaczy to jednak, że jest powolny bądź nudny. Prowadzone przez bohaterów śledztwo angażuje, a dodatkową zaletą jest pojawienie się w jego toku kilku znanych postaci, które odgrywają swoją rolę w opowieści. Roberto Recchioni odpowiednio równoważy kolejne wprowadzane elementy. I tak na przykład swoją rolę w fabule odgrywa poszukiwanie mordercy, ale komiks jeszcze lepiej oddziałuje w warstwie słownej – jego ozdobą są dialogi. Słowne przepychanki bohaterów potrafią być błyskotliwe i inteligentne, a to spora wartość dodana.

„Cień Nietoperza” w warstwie wizualnej nie przypomina typowego komiksu superhero. To zapewne zasługa tego, że prym wiedzie tu jednak Dylan Dog, toteż rysownicy skupiając się na nim, starali się oddać klimat towarzyszący jego przygodom. Jest nastrojowo, zwłaszcza gdy plastycy pokazują oba wielkie miasta, w których toczy się akcja. Kadrowanie jest z kolei dosyć konwencjonalne, ale to pasuje do tego komiksu jak ulał. Generalnie jest na czym zawiesić oko.

Choć crossover z udziałem Batmana i Dylana Doga nie jest dziełem wiekopomnym, to przynosi wystarczająco dużo rozrywki, by być naprawdę zadowolonym z lektury. To interesujące spojrzenie na dwa różne podejścia do pracy detektywa, okraszone dodatkowo kilkoma nienachalnymi występami gościnnymi. Lubię takie oblicze Nietoperza – niby jest klasycznie, ale zarazem z jajem. To komiks całkiem lekki i przyjemny w odbiorze, ale też nie żadna popierdółka. Chętnie przeczytałbym więcej historii o Batmanie utrzymanych w podobnym klimacie.

Tytuł: Dylan Dog/Batman. Cień Nietoperza
Scenariusz: Roberto Recchioni
Rysunki: Werther Dell'Edera, Gigi Cavenago
Kolory: Giovanna Niro, Laura Ciondolini, Gigi Cavenago
Tłumaczenie: Andrzej Szewczyk
Tytuł oryginału: Dylan Dog/Batman: L’ombra Del Pipistrello
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: czerwiec 2024
Liczba stron: 216
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Wydanie: I
Format: 170 x 260
ISBN: 978-83-281-6551-9

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 25. 07. 2024).

niedziela, 29 września 2024

Obecność. Ukochana - Recenzja

 

DC Horror to inicjatywa przeznaczona dla nieco starszego czytelnika. Bardzo cieszy, że wydawnictwo zdecydowało się na taki krok, bo komiksowej grozy na rynku nie ma wcale znów tak wiele. Dlatego każda możliwość przeczytania nowej opowieści z dreszczykiem jest na wagę złota. Najnowszy komiks z tej linii to prequel filmu „Obecność. Na rozkaz diabła”. Sam obraz nieco rozczarował, ale może potrzeba było innego medium, by znów tchnąć nieco werwy w tę nader zacną markę?

Jessica po feriach wraca na uczelnię. Nie radzi sobie z dala od domu specjalnie dobrze. Nie chodzi jednak tylko o rozłąkę z rodziną. W murach placówki, w której tak bardzo nie chce przebywać, nabiera przekonania, że jest obserwowana przez demoniczną istotę, która dybie na jej duszę. Czy faktycznie coś czai się w cieniach? A może to nasilająca się choroba psychiczna?

Na jakikolwiek rejon popkultury by nie skierować wzroku, tam znajdziemy ostatnimi czasy tematykę zahaczającą o LGBT. Ów popularny trend nie omija także komiksowego horroru – w „Ukochanej” bohaterka zmaga się bowiem nie tylko z demonem, ale i z własną orientacją seksualną. Wyrażenie „zmaga się” jest jak najbardziej adekwatne, bo akcja dzieje się w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku, czyli w czasach, kiedy osoby wykraczające poza tak zwaną normalność faktycznie nie miały jeszcze aż tak dobrze, jak mają obecnie (mowa rzecz jasna o rejonach cywilizowanych, jak na przykład większość państw Unii Europejskiej). Poruszenie przez autorów kwestii seksualności nie sprawia na szczęście wrażenia wymuszonego wymogami współczesnego świata, ale dobrze pasuje do fabuły – podkreśla wyobcowanie głównej bohaterki, która na uczelnianym kampusie czuje się bardzo nieswojo. Jej podatność na zewnętrzne wpływy została dobrze uzasadniona, a zatem to, że Jessica staje się pożywką dla sił piekielnych, jest w pełni zrozumiałe.

Zaletą „Ukochanej” jest z pewnością atmosfera narastającego obłędu. Bohaterka powoli traci poczytalność, co zostało ukazane w naprawdę przekonujący sposób. Nieco gorzej rzecz przedstawia się za to na płaszczyźnie czysto horrorowej. Nie ma tu mowy o strachu, tym bardziej, że autorzy korzystają z dobrze znanych fanom uniwersum „Obecności” rekwizytów. Znajdziemy tu między innymi kryjące się w cieniu postacie czy też omamy i przeżywane na jawie mroczne wizje. To wszystko nie wydaje się być specjalnie oryginalne, co może przeszkadzać zwłaszcza wtedy, kiedy jest się dobrze zaznajomionym ze współczesnym horrorem, także tym wchodzącym w skład tej franczyzy. Niedosyt prawdziwie dojmującej grozy jest w jakimś stopniu odczuwalny, choć rekompensuje go niepokój – uczucie mniej intensywne, ale w horrorze równie pożądane.

Główna opowieść to jedno, ale na kartach omawianego albumu dostajemy jeszcze swego rodzaju bonus – to pięć komiksowych shortów napisanych pod wspólnym szyldem „Opowieści z pokoju artefaktów”. Te krótkie, kilkustronicowe segmenty to historie przedmiotów zgromadzonych przez znanych fanom „Obecności” demonologów, małżeństwo Warrenów. W zasadzie każdy z tych króciaków jest warty uwagi –  wszystkie są intensywne, pomysłowe i przesycone niepokojem. Autorom udało się w kreatywny sposób zaprezentować historię przeklętych artefaktów. Nie jest łatwo napisać dobrego, angażującego shorta, ale tym razem absolutnie nie ma się do czego przyczepić – krótkie historyjki zwyczajnie robią robotę i nie sposób mówić o nich jako o zapychaczach – to istotny i ważny element komiksu.

Rysunki wyglądają dokładnie tak, jak powinny prezentować się rysunki w horrorze. Są nastrojowe, ciemne, a także całkiem efektowne w momentach, w których mają straszyć. Nie ma tu zbytniej ekstrawagancji, jest za to rzetelność i klimat. Całość została odpowiednio skadrowana – gdy trzeba są to standardowe kwadraty, ale wizualne okropieństwa potrafią wylać się poza standardowe ramy i przybrać nieco większy format – wówczas zdecydowanie robią wrażenie. Warto też zwrócić uwagę na zamieszczone w drugiej części albumu fejkowe reklamówki nawiedzonych zabawek dla najmłodszych – to plansze z przymrużeniem oka, które stanowią nader interesujący przerywnik głównej, poważniejszej części komiksu.

Nie spodziewałem się wiele po tym albumie, tymczasem okazało się, że dostaliśmy całkiem przyzwoity horror. Oficjalnie jest to prequel do trzeciej części filmowej „Obecności” i nie ma wątpliwości, że komiks jest lepszy niż to, co trafiło na kinowe ekrany. Podobać się może zarówno główna opowieść, jak i krótkie fabularne dodatki, a to sprawia, że trzeba ten tytuł ocenić pozytywnie. Ja podczas lektury bawiłem się naprawdę nieźle i w sumie nie obraziłbym się, gdyby Egmont wydał kolejne opowieści osadzone w tym uniwersum.

Tytuł: Obecność. Ukochana
Seria: DC Horror
Scenariusz: David L. Johnson-McGoldrick, Rex Ogle i inni
Rysunki: Garry Brown i inni
Kolory: Mike Spicer i inni
Tłumaczenie: Zofia Sawicka
Tytuł oryginału: The Conjuring: The Lover
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: czerwiec 2024
Liczba stron: 136
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-6268-6

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 23. 07. 2024).

wtorek, 24 września 2024

Most Heksagon - Recenzja

 

Wydawane w Polsce komiksy dawno przestały dotyczyć wyłącznie tematyki superbohaterskiej. Owszem, to trykoty nadal przeważają na rynku, ale coś dla siebie znajdzie zarówno osoba poszukująca horroru, jak i ktoś, kto chce przeczytać dobrą opowieść sensacyjną lub psychologiczny dramat. Najnowsza propozycja od Non Stop Comics to kolejny ciekawie zapowiadający się album gatunkowy, tym razem osadzony w estetyce czystego science fiction. Przy całej komiksowej obfitości nie jest to często eksplorowana półka, dlatego też „Most Heksagon” jawił się jako naprawdę interesujący projekt.

Para odkrywców trafia do tajemniczego, równoległego świata, którego wrota rozpościerają się pewnego dnia nad Ziemią. Kiedy okazuje się, że oboje tracą możliwość powrotu na ojczysty świat, ich posiadająca swego rodzaju parapsychiczne zdolności córka podejmuje się szkolenia mającego na celu sprowadzenie ich z powrotem. W misję ma wyruszyć wspólnie z obdarzonym sztuczną inteligencją towarzyszem, a połączone ich siły mają zmaksymalizować szanse na pomyślny rezultat wyprawy.

Udany komiks to idealny balans pomiędzy zajmującą fabułą a atrakcyjną oprawą graficzną. Wtedy działa na czytelnika na obu płaszczyznach, a wrażenia są kompletne. W przypadku „Mostu Heksagon” obie warstwy nie zostały niestety zrównoważone. Podczas lektury czuć pewien dysonans, a powodem takiego stanu rzeczy jest zbyt prosta fabuła. Nie sposób o niej powiedzieć, by była pretekstowa, ale z pewnością nie jest też przesadnie skomplikowana. Richard Blake osią opowieści uczynił motyw poszukiwania zaginionych rodziców – skupia się na tym właśnie wątku i raczej nie skręca w fabularne zaułki. Czasami pojawiają się co prawda interesujące tematy, takie jak współpraca człowieka ze sztuczną inteligencją i dzielenie jednej jaźni, jednak autor prezentuje raczej zalążki pomysłów i za bardzo ich nie rozwija, a to nie jest szczególnie dobrym wyborem.

Problemem jest również to, że Blake’owi niespecjalnie udało się wytworzyć odpowiednie napięcie. Niby znamy stawkę, wiemy też, że bohaterka bardzo pragnie odnaleźć zaginionych rodziców, ale jej działania są beznamiętne. Nie byłem w stanie poczuć jej pasji, bo misji towarzyszy emocjonalny chłód, a to nie powinno mieć miejsca w historii tego typu. Podobnie sprawa ma się z obdarzonym sztuczną inteligencją robotem. Tu z kolei beznamiętność jest bardziej na miejscu, wszak mamy do czynienia z istotą w mniejszym stopniu kierującą się emocjami niż człowiek, ale i tak Staden do końca nie przekonuje. Sytuację niespecjalnie ratują bohaterowie drugoplanowi, bo stoją w cieniu tandemu człowiek-SI i nie mają zbyt dużego wpływu na wydarzenia.

Trochę sobie pomarudziłem, ale „Most Heksagon” w żadnym razie nie zasługuje wyłącznie na krytykę. Podobać się może kreacja świata, który nadejdzie. Ciekawy jest zwłaszcza alternatywny wymiar, do którego udają się bohaterowie. Rzeczywistość jest zmienna, a to bardzo interesująca wizja, która sprawia, że nieustannie jesteśmy ciekawi, czy świat przedstawiony nie zaskoczy nas za chwilę czymś nieoczekiwanym. Autor daje sobie sporo miejsca na powolną prezentację scenerii, a to równie dobrze może być zaletą (bo dzisiejsi twórcy komiksów lubią od razu przechodzić do rzeczy – tu jest inaczej), jak i wadą (bo trwa przez cały album, co nie daje odpowiednio wybrzmieć historii). Bardzo ciekawą rzeczą jest też mocne skupienie się na podróży. W wizji Blake’a to właśnie podróż momentami sprawia wrażenie celu samego w sobie, a jej odbycie zwiększa możliwości poznawcze protagonistów. To droga, którą trzeba przejść, żeby uzyskać wyczekiwane odpowiedzi i której nie zastąpi żaden kuszący skrót.

Bardzo ładnie prezentuje się warstwa graficzna omawianego komiksu. Ten aspekt wyszedł Blake’owi zdecydowanie lepiej niż scenariusz. Rysunki są z jednej strony dość minimalistyczne, z drugiej zaś hipnotyzująco symetryczne. To styl typu „od linijki”, ale jeśli czytelnik lubi rzeczy tego typu, powinien być oczarowany. Jedynym minusem jest rysowanie twarzy, niekiedy zahaczające o delikatną mangowość. Wydaje mi się, że odpowiednim określeniem tych grafik będzie stwierdzenie, że w jakiś sposób łączą one technikę z liryzmem. To robi wrażenie.

Co niezwykle cieszy, rozwój medium komiksowego w Polsce jest naprawdę imponujący – dzięki temu powieści graficzne przestały być postrzegane jedynie jako rozrywka dla dzieci. I jakkolwiek „Most Heksagon” z pewnością nie należy do czołówki poważnych komiksów science fiction, ale wizja Richarda Blake’a budzi szacunek. Jeśli popracuje w przyszłości nad storytellingiem, dopieszczając ten element równie mocno, jak warstwę graficzną, wtedy spod jego pióra mogą wyjść bardzo dobre rzeczy. Mam nadzieję, że tak właśnie będzie, bo jego debiut w paru aspektach pokazuje spory potencjał.

Tytuł: Most Heksagon
Scenariusz i rysunki: Richard Blake
Tłumaczenie: Paweł Bulski
Tytuł oryginału: Hexagon Bridge
Wydawnictwo: Non Stop Comics
Wydawca oryginału: Image Comics
Data wydania: czerwiec 2024
Liczba stron: 152
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
ISBN: 978-83-8230-735-1

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 19. 07. 2024).