czwartek, 22 maja 2025

Czarny Młot. Odrodzenie. Część 3 - Recenzja

Początkowe tomy „Czarnego Młota” były prawdziwym komiksowym objawieniem. Świeżość, dynamiczna akcja i twórcze wykorzystanie zdawałoby się ogranych motywów – pierwsze dwie odsłony głównej serii i kilka ze spin-offów zrobiło na mnie wręcz kolosalne wrażenie. Później całość zaczęła się stopniowo rozmywać – Lemire nie potrafił zakończyć cyklu w odpowiednim momencie, co poskutkowało tym, że kolejne części nie były już tak błyskotliwe. Owszem, miewały momenty wręcz genialne, ale jako całość przestały olśniewać. Trzecia część „Odrodzenia”, czyli siódmy wolumin głównej serii (spin-offy podwyższają tę liczbę do piętnastu) nadal nie jest zamknięciem opowieści. Z toku fabuły wynika jednak, że Lemire zbliża się już do końca. Czy powrócił do wielkiej formy?

Nad Spiral City pojawia się alternatywna wersja miasta. Oba byty zmierzają ku kolizji, a to zaledwie początek serii zdarzeń, które mogą na stałe zmieść to miejsce z mapy świata. Zagadką pozostaje, kto za tym wszystkim stoi. Sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna i stanowi ogromne wyzwanie dla Lucy Weber, która przejmuje kostium Czarnego Młota. Od jej decyzji zależy przyszłość nie tylko jej najbliższych, ale i całego Multiwersum.

W pierwszych tomach „Czarnego Młota” bardzo podobali mi się bohaterowie. Każdy był świetnie nakreślony i wiarygodny, a ich problemy angażowały emocjonalnie. Tym razem jest niestety inaczej. Lemire bez większego ładu i składu prezentuje alternatywne wersje postaci, podążając za modą na „multi”. Problem jednak w tym, że takie mnożenie bytów osłabia więź między czytelnikiem i bohaterami. Nie miałbym z tym większego problemu, gdyby kolejne wersje były wprowadzane z głową, ale one nie mają właściwie żadnego wpływu na fabułę. To rozczarowujące.

Nie do końca rozumiem, jaki sens ma dzielenie „Odrodzenia” na trzy osobne albumy. W każdym zamieszczono cztery zeszyty i nawet jak ktoś czyta nieco wolniej, to lektura zajmuje maksymalnie pół godziny. Wydaje mi się, że można było połączyć wszystko w jeden, powiedzmy ośmiozeszytowy wolumin, z którego wycięłoby się co bardziej bezcelowe wątki, a uwypukliło te angażujące. Lemire poszedł jednak inną drogą, a efekt jest taki, że podczas lektury ma się wrażenie, że gdzieś uleciała cała magia, która towarzyszyła „Młotowi” wcześniej.

Na taki stan rzeczy wpływ ma również bardzo chaotyczna fabuła. Bohaterowie przez większość komiksu bezładnie przemieszczają się z miejsca na miejsce, zderzają się z alternatywnymi wersjami samych siebie i próbują nie dać się zaskoczyć niespodziankom czyhającymi na nich z uwagi na mieszające się wymiary. Innymi słowy – jest to jeden wielki chaos, w którym zagubiło się to, co tak mi imponowało w tej serii na początku – jej emocjonalny i empatyczny sznyt. Bo niestety w gruncie rzeczy podczas lektury było mi obojętne, co się stanie. Nie czuć tu żadnego ciężaru emocjonalnego.

Caitlin Yarsky rysuje na tym samym poziomie, co w pierwszej odsłonie „Odrodzenia”. Jej grafiki są miłe dla oka, przejrzyste i, co najważniejsze, nie tracą tych cech nawet w bardziej akcyjnych momentach. A jako że tych jest tu naprawdę dużo, to rzecz ma niebagatelne znaczenie. Szkoda tylko, że artystka nie miała okazji zilustrować lepszego scenariusza. Cóż, mówi się trudno – w każdej sytuacji warto szukać pozytywów, a tutaj jest nim forma młodej rysowniczki. W przyszłości z pewnością będę wypatrywał komiksów sygnowanych jej nazwiskiem.

Seria, która początkowo była kreatywną wariacją na temat superbohaterów, z czasem zaczęła zdradzać wszystkie słabości gatunku. Nie sądziłem, że Lemire wpłynie na tak duże mielizny. Jest to tym bardziej przykre, że całkiem podobały mi się poprzednie dwie odsłony „Odrodzenia” i nie spodziewałem się tak znaczącego obniżenia lotów. Nie ukrywam, że nie nastraja to optymistycznie przed zapowiedzianym na końcu tego komiksu finałem całej opowieści (bo tak chyba należy interpretować tytuł „Czarny Młot. Koniec”). Ale kto wie, może Lemire zaskoczy mnie i wróci jeszcze do swojej najlepszej formy. Bardzo bym się z tego ucieszył.

Tytuł: Odrodzenie. Część 3
Seria: Czarny Młot
Scenariusz: Jeff Lemire
Rysunki: Caitlin Yarsky
Kolory: Dave Stewart
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Tytuł oryginału: Black Hammer Volume 7: Reborn Part III
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Dark Horse Books
Data wydania: luty 2025
Liczba stron: 112
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-5575-6

(Recenzja postała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 26. 03. 2025).

niedziela, 18 maja 2025

Star Wars. Mroczne Droidy. Drużyna D - Recenzja

 

Komiksowe uniwersum „Star Wars” rozwija się w najlepsze. Obecnie ukazuje się kilka osobnych serii i chyba wszystkie z nich cieszą się uznaniem w oczach fanów. Od czasu do czasu pojawiają się też crossovery – wydania łączące i spajające rozproszone wątki, przypominające, że mamy do czynienia z jednym, wielkim światem. Należą do nich „Mroczne droidy”, omawiany album nie jest jednak jego tomem-matką, ale fabułą stojącą obok. Sprawdzę, jak prezentuje się ona w oczach czytelnika, dla którego jest to pierwszy kontakt z tym konkretnym eventem.

R2-D2 robi co może, żeby pomóc C-3PO, którego wypaczyła szalejąca w galaktyce i zagrażająca mechanicznemu życiu Plaga. Mały astromech nie może jednak wyruszyć w misję sam, dlatego przystępuje do zbierania drużyny złożonej z innych droidów. Werbowane przez niego maszyny wyróżniają się trudnym charakterem i dość mrocznymi popędami, co ostatecznie może się okazać niezwykle przydatne w konfrontacji z czającym się na ich drodze zagrożeniem.

Założenia fabularne całego crossoveru są takie, że tak zwana Plaga spowodowała zmianę zachowania droidów – stały się mordercze, ogarnięte trudną do powstrzymania chęcią buntu przeciwko organicznemu życiu. I tyle w zasadzie wystarczy wiedzieć, bo jakkolwiek początek „Drużyny D” stanowi kontynuację poprzednich wydarzeń, to ich znajomość nie jest potrzebna do zrozumienia zaserwowanej w tym albumie opowieści. Twórcy często starają się konstruować komiksy w taki sposób, by wejście w kolejne tomy przez kogoś „z zewnątrz” było możliwie jak najmniej problematyczne. Tak właśnie dzieje się w tym przypadku.

Nie ma co ukrywać – „Drużyna D” jest w znacznej mierze nastawiona na akcję. Ale chyba nikt nie spodziewał się niczego innego, prawda? Najważniejsze jest to, że zawartość tego komiksu okazuje się całkiem angażująca. Nie uświadczymy w nim co prawda zbyt wielu fabularnych zaskoczeń, ale wszystko poprowadzono sprawnie (Guggenheim czuje „Gwiezdne Wojny”, co udowadniał już wcześniej), a opowieść ma kilka sympatycznych elementów. Tym, co najbardziej przypadło mi do gustu, jest kreatywne odwrócenie ról – droidy są w tym uniwersum zazwyczaj dodatkiem i pełnią określoną, często humorystyczną rolę. Rzadko aż tak mocno wychodzą na pierwszy plan. To dobry ruch, bo potrafią być charyzmatyczne, ciekawe i oczarowywać czytelnika swoją osobowością.

Cała ta opowieść ma wyraźnie wyczuwalny przygodowy sznyt – właściwie na całej przestrzeni albumu fabuła poprowadzona jest lekko i z tak zwanym „jajem”, a to doskonale pasuje do charakteru franczyzy. Sytuacji sprzyja fakt, że Guggenheim potrafi nadać opisywanym wydarzeniom znaczenie. Mają one osobisty charakter dla R2-D2, a zawsze lepiej dla opowieści, kiedy wyraźnie można wyczuć stawkę, o jaką toczy się gra, bo dodaje to fabule psychologicznej wiarygodności. Tak właśnie jest w tym przypadku. Warto też wspomnieć, że autor nie stroni od dość mrocznego humoru – te droidy mają charakter, a teksty, którymi sypią, potrafią zaskoczyć cynizmem. W moje poczucie humoru taki styl trafia idealnie. Szkoda tylko, że końcówka albumu przynosi zawieszenie akcji i informację, że zakończenie poznamy gdzie indziej. To rozczarowujące, tym bardziej, że na okładce nie znajdziemy żadnego oznaczenia tomu sugerującego, że nie mamy do czynienia z zamkniętą całością.

Ilustracje to element, który dobrze komponuje się z lekkością tej historii. Kolejne strony wypełniają przejrzyste kadry, narysowane ładną, miłą dla oka kreską, która sprawdza się co najmniej dobrze. Nawet w scenach konfrontacyjnych, kiedy droidy się, że tak powiem „naparzają”, wszystko jest doskonale widoczne i z łatwością rozróżnialne. To nie zawsze jest regułą w momentach bardziej akcyjnych, tym bardziej więc wypada złożyć wyrazy uznania panu Espinowi.

Nawet wchodząc do świata „Mrocznych droidów” z nie tej strony co trzeba, nie ma absolutnie żadnej trudności z przyswojeniem fabuły „Drużyny D”. Jest to komiks sympatyczny i angażujący, kwintesencja tego, czym „Gwiezdne Wojny” powinny być – lekkiej zabawy ze szczyptą nieco poważniejszej tematyki. Podczas lektury bawiłem się dobrze i gdyby tylko nie to nieszczęsne zawieszenie akcji na końcu, byłoby jeszcze lepiej.

Seria: Star Wars
Tytuł: Mroczne droidy. Drużyna D
Scenariusz: Marc Guggenheim
Rysunki: Salva Espin, David Messina
Kolory: Israel Silva, Bryan Valenza
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Tytuł oryginału: Star Wars: Dark Droids – D-Squad
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania: luty 2025
Liczba stron: 112
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Papier: kredowy
Format: 165 x 255
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-7157-2

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 24. 03. 2025).

czwartek, 1 maja 2025

Coś zabija dzieciaki. Tom 8 - Recenzja

 

To już ósmy tom „Coś zabija dzieciaki”? Naprawdę? Niesamowite, jak szybko minęło pięć lat, odkąd na naszych półkach pojawiło się tłumaczenie pierwszego albumu. Przyznaję – początkowo seria nie zrobiła na mnie szczególnego wrażenia, jednak wraz z kolejnymi odsłonami moje uznanie rosło. W przypadku dłuższego cyklu najważniejsze jest niedopuszczenie do tego, by jedynie trwał na rynku wydawniczym. Kiedy autorzy tracą radość z tworzenia komiksu, a czytelnicy z jego lektury, jeśli taki moment nadchodzi lub choćby majaczy na horyzoncie, należy rozważyć zejście ze sceny. „Niepokonanym” – jak mawiał klasyk. Jeśli chodzi o „Coś zabija dzieciaki” – na szczęście nie jest to jeszcze ten moment.

Kolejna odsłona serii to podróż w przeszłość Eriki Slaughter. Przed nami pięć niezależnych opowieści z życia łowczyni, skupiających się na okolicznościach kształtowania jej charakteru oraz pokazujących podróż z jednego amerykańskiego miasteczka do kolejnego, śladami prześladujących najmłodszych potworów. Jest ona pełna emocji i niebezpieczeństwa, a niektóre sytuacje zostawią nieusuwalne ślady na psychice bohaterki.

Najnowsza odsłona „potwornego” cyklu Jamesa Tyniona IV jest inna niż poprzednie albumy, zwłaszcza jeśli chodzi o formę. Tym razem dostaliśmy pięć niezwiązanych z sobą bezpośrednio opowiadań, które traktują o przeszłości Eriki Slaughter. Bywa, że manewr zwrócenia się ku przeszłości bohatera znamionuje brak pomysłów scenarzysty na kontynuację głównej linii fabularnej, w tym przypadku nie sposób mówić jednak o twórczych wybiegach mających na celu ukrycie jakichkolwiek niedostatków. Nie – ósmy tom „Coś zabija dzieciaki” rozbudowuje świat przedstawiony, rozwijając przede wszystkim główną bohaterkę i dając nam lepszy wgląd w jej motywacje.

Obraz całego albumu jest naprawdę pozytywny, ale trzeba przyznać, że dwa pierwsze rozdziały napisano według pewnego szablonu, którego istotą jest konfrontacja z potworami i konsekwencje owego starcia. Innymi słowy nic, czego byśmy nie widzieli wcześniej. A mimo to te początkowe zeszyty mają interesujący, obyczajowy sznyt. Tynion IV zwraca uwagę na relacje między bohaterami, nie pomijając postaci drugoplanowych. Choć pojawiają się one jedynie na chwilę (bo każdy zeszyt jest po prostu przystankiem protagonistki w podróży szlakiem potworów), to nie są anonimowe – scenarzysta zawsze poświęca im przynajmniej chwilę, co buduje jakże potrzebne, wiarygodne tło.

Sedno albumu to jednak, jak wspomniałem wcześniej, postać łowczyni. Erica była dotąd pokazywana jako silna, twarda kobieta, której głównym zajęciem jest walka z nawiedzającymi dzieci potworami. Jawiła się jako ktoś, kogo niemal nic nie jest w stanie wytrącić z równowagi. W tomie ósmym bohaterka opuszcza emocjonalną gardę, a my dowiadujemy się, że jest takim samym człowiekiem, jak inni. Ma emocje, które zbyt często dusi w sobie. Innymi słowy, Tynion IV uczłowiecza Erikę Slaughter. Widać to najmocniej w zeszycie, w którym po jednej z misji łowczyni udaje się na wizytę do okolicznego psychologa. Wie, że nie wróci do tego miasteczka, więc może otworzyć się bardziej niż kiedykolwiek. Skutkuje to uwolnieniem emocji, które oddziałują także, a może przede wszystkim, na czytelnika. To element bardzo potrzebny w tak wymagającym gatunku, jakim jest horror – w tym konkretnym przypadku sprawił on, że nie sposób mówić tylko o kolejnym rozrywkowym straszaku, ale o tytule, który na różne sposoby buduje więź z odbiorcą.

Warto również wspomnieć o warstwie graficznej, choć przy ósmym tomie nie jest to łatwe zadanie – zwłaszcza że za rysunki wciąż odpowiada ten sam artysta. Siedem poprzednich tomów było narysowane bardzo ładną, sugestywną, przejrzystą i dynamiczną kreską. A jak jest teraz? Dokładnie tak samo. I za to Dell’Ederze ponownie należą się słowa uznania.

Ósma część serii Jamesa Tyniona IV i Werthera Dell’Edery potwierdza, że w temacie szeroko pojętego komiksowego horroru mamy do czynienia z jednym z najciekawszych wydawanych obecnie tytułów. Autorzy konsekwentnie rozwijają świat przedstawiony, a nowy album – spokojniejszy i bardziej retrospekcyjny niż poprzednie – stanowi przemyślaną przeciwwagę dla dotychczasowej narracji. Podejrzewam, że w następnych tomach powrócą już do dynamiczniejszego stylu, ale nie będę narzekał, jeśli Tynion IV napisze jeszcze kiedyś w ramach tej serii komiks taki jak ten.

Tytuł: Coś zabija dzieciaki
Tom: 8
Scenariusz: James Tynion IV
Rysunki: Werther Dell’Edera
Kolory: Miquel Muerto
Tłumaczenie: Paweł Bulski
Tytuł oryginału: Something is Killing The Children Vol. 8
Wydawnictwo: Non Stop Comics
Wydawca oryginału: Boom! Studios
Data wydania: luty 2025
Liczba stron: 144
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Cena okładkowa: 69,90 zł
ISBN: 978-83-8230-914-0

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 19. 03. 2025).