piątek, 26 lipca 2024

Thorgal Saga. Tom 2: Wendigo - Recenzja

 

Do pierwszego albumu nowego cyklu traktującego o przygodach Thorgala podchodziłem jak pies do jeża. Nie kupiłem go nawet przy okazji premiery, ale zabrałem się za lekturę dużo później. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że dostaliśmy prawdziwą perełkę. „Żegnaj, Aaricio” to album, który przywrócił mi wiarę w to, że „Thorgal” może jeszcze być ekscytujący i że nie jest jedynie serią służącą autorom do odcinania kuponów od dni chwały. Dlatego też miałem naprawdę duże oczekiwania względem drugiego tomu tej inicjatywy. Wiem – za „Wendigo” odpowiedzialni są inni twórcy, to zupełnie inna opowieść, ale cóż poradzić na to, że entuzjazm fana został rozbudzony? Czekałem. Ale czy było na co?

Wodni i Drzewni Ludzie niegdyś stanowili jedność, jednak w wyniku waśni między czczonymi przez nich demonami drogi obu społeczności trwale się rozeszły. Teraz są zaciekłymi wrogami i trwa między nimi wieczna wojna. Szala zwycięstwa zaczyna przechylać się na korzyść jednej ze stron, kiedy Drzewni Ludzie wzywają na pomoc straszliwego ducha – wendigo. Według proroctwa pokonać może go tylko wojownik z zewnątrz, a tym okazuje się być Thorgal, który wracając do domu z krainy Qa, zostaje wbrew swej woli wciągnięty w walkę między klanami.

Cały projekt „Thorgal Saga” zasadza się na tym, że twórcy prezentują historie dziejące się gdzieś obok głównej linii wydarzeń. Pierwszy tom był swego rodzaju historią alternatywną, teraz dostajemy midquel, którego akcja toczy się chwilę po wydarzeniach rozgrywających się w krainie Qa. Nie widzę w takich założeniach niczego kontrowersyjnego – zapełnianie fabularnych luk zawsze było obecne w kulturze. Na tej zasadzie powstały przecież wszystkie trzy serie poboczne „Thorgala”. Najważniejsze, żeby autorzy kolejnych tytułów nadpisywali te białe karty w sposób sensowny.

Zawiązanie akcji „Wendigo” nie jest szczególnie pomysłowe – Thorgal wraz z rodziną płyną sobie spokojnie łodzią, kiedy nagle dzieje się „coś”. Podróż zostaje przerwana, a bohaterowie muszą zboczyć z kursu i zająć się nowym zagrożeniem. Taki schemat widzieliśmy na kartach „Thorgala” przynajmniej kilkukrotnie, więc pojawienie się go także w nowym cyklu było dla mnie, nie ukrywam, lekko rozczarowujące. Wydaje mi się, że scenarzysta mógł się nieco bardziej wysilić i nie stwarzać już na starcie wrażenia recyklingu. Jest jeszcze opcja, że zabieg został zastosowany celowo, żeby nawiązać do klasycznych albumów i zacząć nową przygodę Aegirssona w stylu dobrze kojarzącym się odbiorcy. Jeśli tak faktycznie było, to w mojej opinii rzecz niestety nie zagrała, bo  manewr naprawdę jest mało oryginalny.

Najistotniejsze jest jednak to, czy sama opowieść „dowozi”. Obawiam się, że nie mogę wydać w tej materii jednoznacznego werdyktu, bo „Wendigo” ani nie olśniewa, ani zbyt mocno nie rozczarowuje. Komiks z pewnością ma swoje zalety. Można wspomnieć chociażby o sensownej kreacji protagonisty. Nikt nie stara się wymyślić na nowo koła – Thorgal jest taki, jakim stworzył go Jean Van Hamme. Cechuje go odwaga, ale też rozwaga i oddanie rodzinie – takiego bohatera  pokochaliśmy lata temu. O wiele gorzej wypadają jednak Aaricia i Jolan, którzy w „Wendigo” są jedynie tłem. Rozumiem – założenia były takie, żeby pokazać kolejną przygodę Aegirssona, jednak lekko mnie to rozczarowało, bo skoro już mamy całą rodzinę, to chciałoby się, żeby każdy z jej członków otrzymał chociaż chwilę czasu antenowego. Tak się jednak nie dzieje.

Na szczęście Fred Duval rekompensuje nam mikry wpływ Jolana i Aaricii na akcję w inny sposób – pozostali bohaterowie drugoplanowi wypełniają tę lukę i sprawiają, że mimo wszystko nie mamy do czynienia z teatrem jednego aktora. Poza tym scenarzysta wyraźnie lubi bawić się z czytelnikiem i testować jego spostrzegawczość – przejawia się to na przykład w powracającym kilkukrotnie motywie dziecka wychowywanego w obcym środowisku, a także w nawiązywaniu do światowej popkultury (wizerunek jednej z postaci wzięto z pewnego popularnego serialu). Jeśli ktoś ceni sobie zabawy typu „wyszukiwanie easter eggów”, powinien być zadowolony.

Fabuła prezentuje się przyzwoicie, ale, jak pisałem wcześniej, nie olśniewa. Jest to dość standardowa opowiastka o konflikcie dwóch stron, którego geneza sięga wielu lat wstecz, a który może zostać zażegnany, jeśli jedni i drudzy zmienią swoje nastawienie. W tym przypadku wymagana jest pomoc z zewnątrz, a jak nietrudno się domyślić, katalizatorem zmian może być jedynie Thorgal, którego przybycie na wyspę zostało zapowiedziane dawno temu w swego rodzaju proroctwie (jakżeby inaczej – Thorgal co chwilę wplątywany jest w tego typu sprawy). Wszystko ma ręce i nogi, ale jest też odrobinę odtwórcze.

Nie ma co czepiać się warstwy graficznej „Wendigo”, bo ta prezentuje się naprawdę okazale. Przy standardowej, około pięćdziesięciostronicowej objętości albumu artyści nie mają miejsca na rysunki o większych formatach. Tu jest inaczej. Wiadomo, dominuje standardowe kadrowanie, ale Corentin Rouge miał do dyspozycji ponad sto stron, a to dało mu z kolei większe możliwości w zakresie kadrów całostronicowych, bardzo efektownych. Styl Francuza jest przejrzysty i miły dla oka, a o to w sumie się rozchodzi w komiksach o tak przygodowym charakterze, jak ten.

Drugi tom nowej Thorgalowej serii jest całkiem przyzwoitym czytadłem, ale absolutnie nie ma startu do znakomitego „Żegnaj, Aaricio”. Co prawda „Wendigo” z pewnością sprawdza się jako historia przygodowa, ale liczyłem jednak na nieco więcej, zwłaszcza po tym jak nasze apetyty zostały rozbudzone albumem inaugurującym inicjatywę „Thorgal Saga”. To rzecz porównywalna (no dobrze, może jednak nieco lepsza) do albumów pisanych przez Yanna, co znaczy, że jest to komiks poprawny warsztatowo (tak w warstwie literackiej, jak i graficznej), ale brakuje mu czegoś więcej, czegoś sprawiającego, że będzie się o nim pamiętać i zechce się do niego wracać.

Tytuł: Wendigo
Seria: Thorgal Saga
Tom: 2
Scenariusz: Fred Duval
Rysunki: Corentin Rouge
Tłumaczenie: Wojciech Birek
Tytuł oryginału: Thorgal Saga – Wendigo
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Le Lombard
Data wydania: maj 2024
Liczba stron: 128
Oprawa: miękka
Format: 215 x 290
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-5379-0

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 08. 07. 2024).

środa, 24 lipca 2024

Lucyfer. Tom 4: Diabeł w głębi serca - Recenzja

 

Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Truizm, ale idealnie pasuje do czwartego tomu „Lucyfera”. Na przestrzeni dwudziestu czterech zeszytów Dan Watters stworzył dzieło nietuzinkowe, choć również bardzo specyficzne. Z pewnością nie każdemu fanowi powieści graficznej taki mroczny i pełen dygresji, czasami nawet poetycki styl prowadzenia opowieści przypadł do gustu. Jeśli jednak byliśmy jednymi z tych, u których, że tak powiem, „zażarło”, to zostaniemy z tym wcieleniem Lucyfera do samego końca. Ten nadszedł niestety zbyt szybko, ale dobrą stroną tej sytuacji jest to, że możemy jeszcze jeden raz delektować się spotkaniem z Diabłem.

Lucyfer decyduje się na podróż do domeny jednego z Nieskończonych, Losu. Chce zrobić coś, co zupełnie przeobrazi oblicze świata, i to w każdym możliwym aspekcie. Jednak czy tak radykalna zmiana, jaką planuje pierwszy z upadłych, ma w ogóle prawo zaistnieć? Odwieczne status quo nie bez powodu nigdy nie było naruszane. Kiedy to się stanie – i jeśli się stanie – zmiany mogą okazać się nieodwracalne.

Bardzo podoba mi się zwłaszcza to, w jaki sposób Dan Watters prowadzi opowieść. Nigdzie się nie spieszy, pozwala dobrze wybrzmieć wszystkim fabularnym akcentom, wszystkim nawiązaniom, zwraca uwagę na relacje między bohaterami, a napięcia między nimi kreśli z zegarmistrzowską precyzją. Bardzo ważne są dla niego niuanse, choć czasami trzeba wysilić mózgownicę, żeby wszystko dojrzeć w odpowiednim świetle. W jego „Lucyferze” nie chodzi o łatwą rozrywkę dla każdego (choć i w niej nie ma zazwyczaj niczego złego), ale o prawdziwą ucztę dla tych fanów, którzy są spragnieni czegoś innego niż szybkostrawna komiksowa papka.

Ostatni tom „Lucyfera” nie jest takim finałem, jakiego, jak podejrzewam, wielu oczekiwało. Nie ma tu zbyt wielu fajerwerków. Nie uświadczymy pościgów ani wybuchów, nie ma efekciarstwa. Jest za to fabułą, która ponownie porusza i fascynuje. Watters stawia przed czytelnikami ciekawe pytania. Mnie najbardziej zastanowiła kwestia, czy brak diabła może zdjąć z człowieka hamulce. Co się stanie, jeśli stracimy punkt odniesienia, jeśli z historii zostanie wymazany ten, który jest poniekąd definicją grzechu? Czy staniemy się lepsi, a może wręcz przeciwnie – zagubimy gdzieś naszą moralność? Watters mówi również o tym, że w przypadku gdy ludzie robią coś złego, najłatwiej winić diabła, a nie siebie samego. To jeden z czynników sprawiających, że tytułowy bohater jest po prostu zmęczony swoją egzystencją i pragnie odejść w cień. Czy będzie mu to dane, to zupełnie inny temat. Historia grzechu jest wieczna i z pewnością w tej czy innej formie Lucyfer wróci jeszcze na scenę wydarzeń, ale idea diabła wypalonego, któremu nie chce się już szukać motywacji, oddającego wszystko walkowerem, jest bardzo interesująca.

Scenariusz to jedno, ale „Lucyfer” nie byłby tak dobry, gdyby nie świetne ilustracje. Tym razem odpowiadał za nie stały zestaw twórców, czyli bracia Fiumara, do których dokoptowano Briana Levela. Brazylijczycy prezentują tę samą klasę, co zawsze – ich prace są fantastyczne, czarują mrokiem, mają w sobie subtelną dawkę oniryzmu i działają znakomicie zwłaszcza w momentach bliższych grozie. Z kolei Level rysuje de facto pod nich. Styl jest bardzo podobny, pewne różnice można dostrzec jedynie w odrobinę mniej dopracowanych detalach.

Choć trudno pozbyć się wrażenia, że najlepsza składowa projektu „Sandman Uniwersum” dobiegła końca zdecydowanie zbyt szybko, to kto wie, może w ostatecznym rozrachunku tak właśnie będzie lepiej? Po czterech zbiorczych tomach „Lucyfer” pozostaje bowiem komiksem nierozwodnionym, bardzo treściwym i dającym naprawdę wiele do myślenia. A że często lepsze jest wrogiem dobrego, wypada docenić to, co stworzył Dan Watters, wsparty pracą znakomitych rysowników. To była wspaniała przygoda.

Tytuł: Diabeł w głębi serca
Seria: Sandman Uniwersum. Lucyfer
Tom: 4
Scenariusz: Dan Watters
Rysunki: Max Fiumara, Sebastian Fiumara, Brian Level
Kolory: Dave McCaig, Dee Cunniffe
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Tytuł oryginalny: Lucifer Vol. 4: Devil At Heart
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Black Label
Data wydania: kwiecień 2024
Liczba stron: 128
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-6701-8

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 27. 05. 2024).

wtorek, 23 lipca 2024

Cyberpunk 2077. Blackout - Recenzja

 

Lektura kilku ostatnich „Wiedźminów” sprawiła, że zacząłem z uwagą wypatrywać komiksów sygnowanych nazwiskiem Bartosz Sztybor. Polski scenarzysta jak mało kto łączy w swoim pisarstwie wiarygodną warstwę psychologiczną z angażującą rozrywką, która potrafi dać sporo do myślenia. Połączenie tych cech nie jest spotykane zbyt często w mainstreamowym komiksie, więc gdy już się pojawia, warto je docenić. Tym razem Sztybor wziął się, nie po raz pierwszy zresztą, za bary z opowieścią ze świata gry „Cyberpunk 2077”. Sprawdźmy, czy jest równie dobrze, jak przy przygodach Geralta.

Zajmujący się naprawami serwisowymi tzw. braindansów technik staje pod ścianą, gdy okazuje się, że jego empatia sprawia mu więcej problemów, niż przynosi korzyści. Mężczyzna wpada w spiralę długów, a jego wierzycielami są wielkie firmy, które nie mają w zwyczaju nikomu odpuszczać. By wyrwać się z tej pętli, trzeba wymyślić coś specjalnego, niekoniecznie zgodnego z prawem…

Interesujący jest już sam punkt wyjścia tej historii. Oto serwisant pracujący w zajmującej się elektroniczną rozrywką korporacji zaczyna zastanawiać się nad sensem swojego zajęcia. Motyw niby mocno ograny, ale jeśli weźmie się za niego odpowiedni twórca, daje on spore możliwości urozmaicenia opowieści. W przypadku „Blackoutu” pozwoliło to na rozbudowanie protagonisty pod kątem psychologicznym – Arturo ma spore wątpliwości czy to, co robi, faktycznie przysłuża się ludziom. Moment, w którym zaczyna postrzegać siebie jako innego (nowego) rodzaju dilera, staje się przełomowy. Wie, że musi coś zrobić, żeby frustracja nie zniszczyła jego życia tak, jak technologia niszczy życie klientów, których sprzęt naprawia.

Próba rozprawienia się z miałkością roli sługusa korporacji prowadzi do ciekawych wniosków. Bohater wie, że nikt nie wyzwoli go z pętli, w którą wpadł. Jeśli chce znaleźć wyjście z patowej sytuacji, musi coś w swoim życiu zmienić. Zazwyczaj jednak nikt nie stara się wykonać stuosiemdziesięciostopniowego zwrotu, dokonując napadu na bank. Tutaj z pewnością kryło się spore ryzyko, bo motyw wydaje się naciągany. Trzeba jednak przyznać, że autor poradził sobie z tym wyzwaniem, a to za sprawą pomysłu, by wprowadzić na arenę wydarzeń kilka wyrazistych postaci, które po wejściu w interakcję z Arturo tworzą niezwykle interesujący tygiel. Każda z nich ma własne problemy, a skok staje się nie tyle sposobem na zysk, ile możliwością odcięcia się od fobii i problemów. I do tego się ograniczę, żeby nie zepsuć nikomu przyjemności z samodzielnego odkrywania sieci bardzo interesujących powiązań między bohaterami.

Sztybor w bardzo ciekawy sposób komentuje na kartach tego komiksu kwestię rzeczywistości, czy też tego, co jako rzeczywistość postrzegamy. W mocno stechnicyzowanym świecie jedną z najbardziej pożądanych rzeczy jest możliwość ucieczki od codzienności, w której jesteśmy nieustannie obserwowani, rejestrowani i kontrolowani. Przed tym wszystkim można uciec jedynie w iluzję. Ludzie chcą zmienić swoje życie, stać się kimś innym, niż są i oderwać się od problemów codzienności. Realizacja tych pragnień jest jednak bezwzględnie monetyzowana przez korporacje, potrafiące wyczuć zysk absolutnie wszędzie. Taki obraz świata jest bardzo sugestywny, ale z pewnością także mocno niepokojący, bo choć nadal wszystko mieści się w ramach pojęcia science fiction, to rzecz robi się realna, zwłaszcza kiedy spojrzymy na kierunki rozwoju dzisiejszej technologii. To daje „Blackoutowi” sporą siłę rażenia.

Początkowo dosyć trudno było mi wsiąknąć w ilustracje. Są bardzo specyficzne, myślę, że odpowiednim słowem na określenie stylu Roberto Ricciego jest „rozedrgany”. Kadrom towarzyszy pozorny wizualny chaos, który dobrze podkreśla swoisty narkotyczny charakter braindansów. Kiedy jednak człowiek przywyknie do tego stylu (a dzieje się to szybciej, niż przypuszczałbym początkowo), wtedy wszystko „siada”. Inna sprawa, że do tej opowieści chyba nie pasowałoby nic bardziej realistycznego.

„Blackout” potwierdza, że Bartosz Sztybor nadal znajduje się na twórczej fali wznoszącej – kolejny pisany przez niego komiks okazuje się niezwykle interesującym czytelniczym doświadczeniem. Połączenie rozrywki i refleksji, jakie nam zaserwował, jest naprawdę świetnie wyważone i stanowi potwierdzenie, że na komiksowym poletku trudno w tej chwili o autora będącego w lepszej formie. Mam nadzieję, że jeszcze przez długi czas Sztybor będzie pisał na podobnym poziomie, bo do mnie jego przekaz i styl trafiają idealnie.

Seria: Cyberpunk 2077
Tytuł: Blackout
Tom: 6
Scenariusz: Bartosz Sztybor
Rysunki: Roberto Ricci
Kolory: Fabiana Mascolo
Tłumaczenie: Marcin Zwierzchowski
Tytuł oryginału: Cyberpunk 2077: Blackout
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Dark Horse Books
Data wydania: kwiecień 2024
Liczba stron: 104
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Papier: kredowy
Format: 165 x 255
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-6678-3

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 28. 05. 2024).