sobota, 24 lutego 2024

Ghost Rider. Danny Ketch - Recenzja

 

Kiedy TM-Semic wydawał w Polsce pierwsze zeszyty z przygodami superbohaterów, światło dzienne ujrzały przede wszystkim perypetie najbardziej znanych z nich. Batman i Superman z DC, Spider-Man i X-meni z Marvela – to chyba były te serie, na których kolejne odcinki co miesiąc czekało się z wypiekami na twarzy i leciało się do kiosku, kiedy tylko sprzedawca ustawiał je na półkach. Mniej rozpoznawalne postaci albo występowały gościnnie, albo pojawiały się na kartach wydań specjalnych (takich jak „Mega Marvel”). Dzisiaj trykociarskich zeszytówek już nie ma, mamy za to coś innego, ogromne integrale, a ich lektura jest doskonałą okazją do zaprezentowania perypetii tych bohaterów, którzy kilka dekad temu nie dostali wystarczająco wiele czasu ekranowego. Jednym z nich jest Ghost Rider.

Ghost Rider, ucieleśnienie zemsty, zyskuje nowego „nosiciela”. Piekielnym jeźdźcem zostaje Danny Ketch, który w obliczu rodzinnej tragedii niespodziewanie otrzymuje tajemnicze i niepokojące moce. Młody mężczyzna staje się swego rodzaju naczyniem dla pragnącej sprawiedliwości istoty, której najważniejszą misją jest wywarcie pomsty na każdym, kto przeleje niewinną krew. Na swojej drodze spotkają wielu niebezpiecznych przeciwników, na czele z Deathwatchem, Kingpinem i Blackoutem.

Postać Ghost Ridera z założenia jest nadprzyrodzona, ale jego przygody najlepiej sprawdzają się w wersji możliwie najbardziej przyziemnej. W omawianym albumie takie historie znajdziemy, zwłaszcza w jego pierwszej części. Na kartach tych zeszytów na pierwszy plan wychodzi mrok. Brutalność i bezwzględność Ghost Ridera w stosunku do złoczyńców krzywdzących niewinnych bardzo tu pasuje – ognisty jeździec z piekła rodem jest całkowicie oddany swojej misji, a tą jest zemsta. Twórcy konsekwentnie kreują taki wizerunek, co początkowo robi wrażenie…

…ale z czasem staje się nieco irytujące, bo podkreślanie tego faktu odbywa się w każdym kolejnym zeszycie i to nie tylko we wstępniakach – sam bohater nieustannie uzewnętrznia się w dość patetyczny sposób i mówi z emfazą o swojej misji. Podejrzewam, że to wszystko wyglądało lepiej w czasach, kiedy nowe zeszyty serii ukazywały się z miesięcznym odstępem, bowiem wydanie zbiorcze wyraźnie uwypukla ten natłok werbalnego zadęcia. Jeśli porównać rzecz do współczesnych tytułów, narzuca się tu Mordimer Madderdin – to dokładnie ten sam mechanizm. O ile jednak u Piekary wyczuwam pewną ironię (subtelną czy nie to już inna sprawa), o tyle „Ghost Rider” pisany jest całkowicie na serio.

W ciekawy sposób udało się twórcom pokazać ewolucję symbiozy Danny’ego Ketcha z Ghost Riderem. Początkowo chłopak ma spore opory i obawy przed przemianą w piekielnego mściciela, jednak w miarę nabierania doświadczenia w walce z przestępczością nikną one pod narastającym uczuciem potęgi. Ketch angażuje się we wspólną misję i staje się nie tylko coraz odważniejszy, ale i znacznie bardziej nonszalancki. Scenarzyści dobrze portretują te zmiany na przestrzeni kolejnych zeszytów, pokazują też, jak „nosiciel” Ghost Ridera musi uczyć się współpracy i pokory – dzięki temu wątek nabiera wiarygodności.

Jak na komiks rodem z lat dziewięćdziesiątych przystało, „Ghost Ridera” po brzegi wypełnia akcja. Ale czy jest ona angażująca? W znacznej mierze tak, choć w kilku miejscach trzeba przymknąć oko na pewną powtarzalność motywów lub inne mankamenty, na przykład prawie całkowity brak życia prywatnego pana Ketcha lub fakt, że złoczyńcy wyskakują przed Ghost Riderem niczym króliki z kapelusza magika, a niebezpieczeństwo nigdy nie znika. No ale w końcu komiks superbohaterski to nieustająca eskalacja zagrożenia, więc jeśli ostatecznie przymknie się na powyższe rzeczy oko, będziemy bawić się w zasadzie całkiem dobrze. Intensywność tego integrala jest bowiem naprawdę imponująca. Osobną sprawą jest, że chyba bardziej docenią go ci czytelnicy, którzy pamiętają czasy TM-Semic – mamy tu podobną narrację, mamy wewnętrzne myśli bohaterów zapisywane w „chmurkach”, mamy odbicie problemów społecznych tamtego świata, zatem to po prostu wycieczka w komiksową przeszłość. Na szczęście utrzymana w całkiem urokliwym stylu.

Ilustracje zdobiące „Ghost Ridera” są produktem swoich czasów. Często bywają odrobinę przesadzone (choć to poniekąd wymóg akcyjnego charakteru serii), ale zarazem nie są tak przerysowane, jak mogłyby być, a w latach dziewięćdziesiątych było to częstą przypadłością superbohaterszczyzny. Wiecie – mięśnie mające swoje mięśnie i tego typu sprawy. Główna seria rysowana jest w sposób dość mroczny, bardziej kolorowo i kiczowato robi się w zeszytach zawierających gościnne występy Doktora Strange’a. Na szczęście jest ich stosunkowo niewiele i szybko wracamy do dobrze tu pasujących ilustracji o poważniejszym charakterze.

Pierwszy zbiorczy album „Ghost Ridera” zawiera dwadzieścia zeszytów serii (plus jednego „Doktora Strange’a”). Ta potężna cegła stanowi bardzo interesujące spojrzenie na jedną z inkarnacji tytułowego (anty)bohatera i choć w kilku miejscach czuć, że to już komiks lekko nadgryziony zębem czasu, to czyta się go zaskakująco dobrze. Nie wiem, jak odbiorą go młodzi fani trykotów, ale dla tych nieco starszych będzie to sympatyczna, sentymentalna przejażdżka. Jestem na „tak” i już czekam na część drugą.

Seria: Ghost Rider
Tytuł: Danny Ketch
Tom: 1
Scenariusz: Howard Mackie i inni
Rysunki: Javier Saltares, Mark Texeira i inni
Kolory: Gregory Wright, George Roussos
Tłumaczenie: Robert Lipski
Wydawnictwo: Mucha Comics
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania: październik 2023
Liczba stron: 524
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 180 x 275
Wydanie: I
ISBN: 978-83-67571-19-7

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 30. 10. 2023).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz