sobota, 20 stycznia 2024

Thorgal. Tom 41: Tysiąc oczu - Recenzja

 

Od jakiegoś czasu „Thorgal” nie jest już serią, która wprawiałaby mnie w jakąkolwiek czytelniczą ekscytację. Mam na myśli zarówno główny cykl, jak i te poboczne. Odgrzewanie tego kotleta stało się zwyczajnie męczące a czasami nawet niesmaczne. Oczywiście jestem w stanie to wszystko zrozumieć, bo chociaż można się zasłaniać miłością do Thorgala, to podejrzewam, że prawdziwym powodem tej nieustannej reanimacji jest zwyczajna chęć zysku wydawcy oraz autorów. Jeśli wszyscy są tego świadomi i nikt nie koloryzuje stanu faktycznego, wtedy nie ma większego problemu. Gorzej, kiedy mydli się fanom oczy bajkami o chęci rozwoju. Wtedy wraz z nieustannym eksploatowaniem marki spada też jej jakość. Sprawdźmy, czy tak właśnie sprawa ma się z „Tysiącem oczu”.

Podczas powrotu z wyprawy na daleką Północ łódź Thorgala, Jolana i Zorzy, zepchnięta przez sztorm, trafia na bezludny kawałek skały. Jedyną szansą na przeżycie jest dopłynięcie do pobliskiej wyspy i znalezienie pomocy. Misji podejmuje się Thorgal. Niestety szybko pojawiają się komplikacje – Aegirsson trafia w ręce nieobliczalnego watażki, który zmusza go do dostarczenia mu kawałka skały, rzekomo nadprzyrodzonego pochodzenia. Od wykonania misji będzie zależało, czy Thorgal otrzyma szansę na uratowanie bliskich.

Chyba każdy zdaje sobie sprawę, że Yann prochu już nie wymyśli i kolejne albumy „Thorgala” będą dość zachowawcze – opowiedzą nową historię w taki sposób, żeby wpasować ją w charakter serii, dobrze oddać jej ducha i nie zirytować nadmiernie fanów wprowadzeniem wątków mogących zrewolucjonizować pieczołowicie budowaną mitologię. Z tym ostatnim bywały w przeszłości problemy, jednak negatywne reakcje na dziwaczne fabularne pomysły nauczyły Yanna, żeby się za bardzo nie wychylał. Francuz okopał się więc na sprawdzonych pozycjach, postanawiając nie denerwować ani fanów, ani decydentów (obie te grupy dają mu w końcu pracę, która przy dobrych wiatrach może potrwać naprawdę długo) i zaczął dostarczać opowieści przede wszystkim bezpieczne. Taka właśnie jest czterdziesta pierwsza odsłona serii.

Czasy, kiedy o „Thorgalu” mówiło się, że to tytuł przełomowy a każdy kolejny tom rzeczywiście przynosił nową jakość, dawno już minęły. Teraz scenarzysta żongluje sprawdzonymi motywami, a „Tysiąc oczu” to wzorcowy przykład takiej strategii. Nie znaczy to jednak, że mamy do czynienia z albumem złym. Nie, Yann na szczęście okrzepł już na stanowisku scenarzysty tej kultowej serii i trzeba przyznać, że jest odpowiednią osobą do ciągnięcia wózka. Nie ma mowy, żeby nowy „Thorgal” był w stanie stanąć w szranki z najlepszymi odcinkami, ale nie przeszkadza to w docenieniu dobrej komiksowej roboty. Ta przejawia się przede wszystkim w umiejętnym nawiązywaniu do klasyki – mamy tu wykorzystywane w przeszłości przez Van Hamme’a motywy, takie jak rozbicie się łodzi w tajemniczym miejscu, pojawienie się nieoczekiwanego sojusznika, który ma własne, ukryte początkowo motywy, czy interesujące nawiązania do mitologii nordyckiej.

Dzięki wszystkim tym składowym lektura nowego „Thorgala” potrafi być w pozytywny sposób zaskakująca, jest jak powrót do tego, co czytelnik zna i lubi. Warto przy tym dodać, że Yann łączy wszystkie znajome elementy nader sprawnie – „Tysiąc oczu” nie przypomina posklejanego na kolanie kolażu (jak miało to miejsce na przykład w późniejszych tomach „Młodzieńczych lat”, również pisanych przez Francuza), ale jest po prostu angażującą przygodówką – to się naprawdę chwali.

Podobała mi się tu nie tylko główna historia, ale także drugoplanowy wątek Jolana i Zorzy. Syn Thorgala nie jest już dzieckiem, nie jest też nastolatkiem, to młody mężczyzna, który musi wziąć odpowiedzialność za swoją przyszłość. Wydaje się, że pozbył się w końcu tak irytującej buńczuczności, jaką charakteryzował się jeszcze w tomach pisanych przez Van Hamme’a i stał się nareszcie interesującą osobowością. W „Tysiącu oczu” stoi jeszcze na dalszym planie, ale w mojej opinii ma potencjał, by stać się dla serii kimś znacznie ważniejszym. Takie próby podejmowano już co prawda wcześniej i paliły na panewce, ale kto wie, może tym razem manewr się powiedzie. Taką mam nadzieję, może wówczas wrażenie odcinania kuponów będzie mniej zauważalne.

Ilustracje Frédérica Vignaux wyglądają naprawdę przyzwoicie i bardzo często przypominają to, co serwował nam Grzegorz Rosiński zanim zmienił styl rysowania na bardziej malarski. Innymi słowy – już pierwszy rzut oka wystarczy, żeby zorientować się, z jaką serią mamy do czynienia. Na chwilę obecną Vignaux przeskoczył w moim osobistym rankingu Romana Surżenkę – jego drapieżność i pozytywne artystyczne niechlujstwo ogląda się lepiej niż wygładzone (choć nadal ładne) prace Rosjanina.

Na tym etapie serii nie można mieć raczej zbyt wygórowanych oczekiwań co do jakości jej kolejnych odsłon. Twórcy sami do tego doprowadzili, pisząc na potęgę opowieści przeciętne lub słabe. Dlatego każde przeskoczenie nisko zawieszonej poprzeczki jest czymś, na co warto zwrócić uwagę. A właśnie z takim, zauważalnie lepszym albumem, mamy do czynienia tym razem. „Tysiąc oczu” nie stanie się co prawda klasykiem pokroju „Trzech starców z krainy Aran” czy „Łuczników”, ale stanowi przyjemne nawiązanie do chwalebnej przeszłości. To komiks, który można przeczytać z niekłamaną przyjemnością. Oby więcej takich w przyszłości.

Tytuł: Tysiąc oczu
Seria: Thorgal
Tom: 41
Scenariusz: Yann Le Pennetier
Rysunki: Frédéric Vignaux
Tłumaczenie: Wojciech Birek
Tytuł oryginału: Thorgal, vol. 39, Mille yeux
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Le Lombard
Data wydania: listopad 2023
Liczba stron: 48
Oprawa: miękka
Format: 215 x 290
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-5361-5

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 02. 01. 2024).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz