Kolejna „Diuna” wylądowała na księgarskich półkach. Takie zdanie nie zrobi już prawdopodobnie na nikim najmniejszego wrażenia. Seria spowszedniała każdemu fanowi fantastyki, przede wszystkim z tego względu, że jej jakość na przestrzeni lat dramatycznie spadała. Dla wielu stało się to w momencie przejęcia procesu twórczego przez tandem Brian Herbert i Kevin J. Anderson, których powieści ani na moment nie dobiły do poziomu prezentowanego przez Franka Herberta. I o ile przez dłuższy czas nie byłem nastrojony do tego projektu sceptycznie, a lektura kolejnych odsłon „Diuny” potrafiła być dla mnie guilty pleasure, o tyle obecnie moja czytelnicza frustracja zaczyna powoli rosnąć. A to głównie ze względu na brak jakiegokolwiek progresu w pracach wspomnianych panów.
Lady Jessika, oficjalna konkubina księcia Leto Atrydy, opuszcza Kaladan w dość nieprzyjemnej atmosferze. Choć nie wyrzeka się uczucia do ukochanego, członkini zakonu Bene Gesserit musi dochować wierności zgromadzeniu, a to może zniszczyć jej pragnienia. Sytuacja panująca w Imperium staje się tymczasem coraz bardziej napięta. Wspólnota Szlachecka coraz wyżej podnosi głowę, próbując obalić rządy Corrinów, z kolei na pustynnej Arrakis Harkonnenowie próbują utrzymać władzę i uszczknąć jak najwięcej dla siebie.
Nowa „Diuna” jest bardzo sprawnie napisaną rozrywkową space operą. To trzeba tej powieści oddać. Problem z pisarstwem młodszego Herberta i Andersona jest jednak taki, że w ich kolejnych utworach nie widać właściwie żadnej ewolucji. „Panią Kaladanu” czyta się dobrze, ale konstrukcyjnie i stylowo nie różni się prawie w ogóle od poprzednich wspólnych książek tych autorów. Wydaje się ponadto, że już jakiś czas temu sięgnęli swojego twórczego sufitu i za nic nie mogą wzbić się na wyższy poziom. Nie musi to być nic złego, ale tylko pod warunkiem, że przyzwyczailiśmy się do tego, że opowieści o pustynnej planecie nigdy już nie będą „czymś więcej”.
Sposób prowadzenia fabuły nie różni się niczym od tego, w jaki Herbert i Anderson pisali wcześniej. Powieść podzielono na krótkie, kilkustronicowe rozdziały, skonstruowane na podobnych zasadach – najczęściej są to po prostu scenki ilustrujące poczynania bohatera, na którym akurat skupia się uwaga autorów. A takich postaci jest na kartach „Pani Kaladanu”, trzeba przyznać, sporo. To Leto i Paul Atrydzi, lady Jessika, baron Harkonnen i jego bratankowie, buntownik Jaxson Aru, Szaddam IV oraz jego przyjaciel i doradca, Hasimir Fenring. Nie ma tu głównego bohatera, uwaga pisarzy skupiona jest na wszystkich mniej więcej po równo. I w tym kontekście tytuł książki jest mylący, bo tytułowa postać wcale nie znajduje się w centrum.
Być może po latach obcowania z dopiskami do oryginalnej „Diuny” powinienem być bardziej przyzwyczajony do tego, że ich jakość nie jest, najoględniej mówiąc, najwyższa, jednak lektura „Pani Kaladanu” rozczarowuje. Jak wspomniałem już wcześniej, powieść jest napisana całkiem sprawnie, ale jest też, mimo wielowątkowości, utworem bardzo prostym, w którym kolejne zwroty akcji nie są ani zaskakujące, ani angażujące, a wszystko zmierza w z grubsza oczekiwanym kierunku. Sytuacji nie ratują krótkie cytaty poprzedzające każdy rozdział. U Franka Herberta bywały to myśli naprawdę intrygujące, tutaj zaś mamy do czynienia z irytującymi oczywistością przemyśleniami w stylu Paulo Coelho.
Sytuacja z nowymi odsłonami „Diuny” przypomina to, co dzieje się z cyklem o Mordimerze Madderdinie – interesująca opowieść zostaje rozwodniona przez niekoniecznie potrzebne książki eksplorujące głównie wątki poboczne. Zapisywanie przez młodszego Herberta oraz Andersona białych kart wykreowanego przez Franka Herberta uniwersum coraz bardziej wygląda jak chęć łatwego zarobku. Fani i tak kupią kolejne książki ze swojej ulubionej serii, a to, że ich jakość nieustannie spada, może zostanie przez nich dostrzeżone, ale czy to zmieni cokolwiek? Było nie było, na półce prezentują się pięknie.
No właśnie, technikalia. Warto im poświęcić kilka słów, bo Rebis jak zwykle stanął na wysokości zadania. „Diuna” w tym konkretnym wydaniu (bo jest ich kilka) robi niezmiennie oszałamiające wrażenie. Składa się na to kilka czynników. Mam na myśli przede wszystkim jednolitą oprawę (grawerowane logo na okładce i dopasowana do każdej powieści obwoluta), nieco większy niż standardowy format, solidne szycie i wspaniałe rysunki Wojciecha Siudmaka – to wszystko mocno cieszy oczy i daje czytelnikowi wrażenie obcowania z produktem z półki deluxe.
Przyznam, że poprzedni tom trylogii „kaladańskiej” zrobił na mnie zdecydowanie lepsze wrażenie. Dla jasności – nie było to nic wyjątkowego, ale zadziałała chyba ta aura nowości towarzysząca rozpoczęciu nowego projektu osadzonego w ramach uniwersum, które bardzo sobie cenię. Teraz ten urok już nie działa, co sprawia, że znane wszakże od dawna mankamenty pisarstwa Briana Herberta i Kevina J. Andersona stają się jeszcze bardziej widoczne. Można przeczytać tę książkę w miarę bezboleśnie, ale wydaje mi się, że niebawem z serią pozostaną już tylko najwytrwalsi fani, bo prawdziwej treści jest w niej niestety bardzo mało.
Autorzy: Brian Herbert, Kevin J. Anderson
Tytuł: Diuna. Pani Kaladanu
Tytuł oryginału: Dune. The Lady of Caladan
Tłumaczenie: Andrzej Jankowski
Wydawca: Rebis
Data wydania: październik 2022
Liczba stron: 570
ISBN: 978-83-8188-596-6
(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 30. 12. 2022).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz