wtorek, 18 stycznia 2022

Batman. Death Metal. Tom 1 - Recenzja

 

Przygoda Scotta Snydera z Batmanem trwa już dziesięć lat. Szmat czasu. Amerykanin zaczynał od rewelacyjnego „Mrocznego odbicia”, które ustawiło poprzeczkę bardzo wysoko. Później, przynajmniej w mojej opinii, nie udało mu się już doskoczyć do tego poziomu, a mimo to trzeba przyznać, że napisał kilka bardzo interesujących tytułów, głównie w czasie swojej kadencji na stanowisku scenarzysty „Batmana” w ramach „Nowego DC Comics”. Następnie nie pisał już głównej serii przygód Nietoperza, ale nie rozstał się z jego postacią, co więcej, został zaangażowany do wymyślenia kolejnego z charakterystycznych dla DC Comics wielkich wydarzeń. „Metal”, bo o nim mowa, to na dobrą sprawę następny ze słynnych kryzysów – rozpisany na wiele stron, spowodował spore konsekwencje dla Uniwersum DC. „Death Metal” to utrzymana w podobnym, epickim stylu kontynuacja tamtego projektu.

Bitwa o losy Multiwersum zakończyła się porażką superbohaterów. Zwyciężył w niej Batman, który się śmieje. Dzięki mocy Perpetui został on władcą koszmarnej wersji Ziemi, a ocalali herosi są zdani na jego łaskę. Nie zamierzają jednak składać broni, Wonder Woman obmyśla plan mający na celu usunięcie wroga z areny wydarzeń, a Batman działa po swojemu, w cieniu. Trzy grosze chce wtrącić także Lex Luthor, który może wykorzystać Ostatniego Czernianina. Ostatniego słowa nie powiedział także Batman, który się śmieje – co więcej, ma on plan nawet na wypadek swojej śmierci.

Zacznę nietypowo jak na recenzję komiksu z Batmanem, a mianowicie od nawiązania do „Gwiezdnych Wojen”. Kiedy polującego na bohaterów podwodnego potwora pożarło jeszcze większe monstrum, Qui-Gon Jinn powiedział w „Mrocznym Widmie”, że „zawsze znajdzie się większa ryba”. Ten cytat wydaje się idealny dla „kryzysowej” odsłony twórczości Scotta Snydera. Na łamach „Metalu” wydawało się, że zagrożenie, z którym mierzą się superbohaterowie jest ogromne i nie może mieć większej skali. Nic bardziej mylnego. Wszystko miało swój ciąg dalszy na kartach „Batmana, który się śmieje” i w kolejnych komiksach, a teraz nadchodzi konkluzja całej afery z Mrocznym Uniwersum i innymi Ziemiami. Choć możliwe, że po zakończeniu tej opowieści okaże się, że gdzieś tam, na obrzeżach kosmosu, działania herosów przebudziły jeszcze większe zło. Tak, wiem, biznes musi się kręcić, ale takie „neverending story” zwyczajnie bywa mocno męczące, zwłaszcza dla fanów, którzy cenią sobie bardziej kameralne oblicze Nietoperza. Oni raczej nie mają tu czego szukać.

Główna linia fabularna jest pompatyczna. Bardzo pompatyczna. Pompatyczna aż do przesady. Jeśli znacie „Metal” (a lepiej go przynajmniej pobieżnie znać, żeby choć z grubsza orientować się, o co chodzi), to wiecie, czego się spodziewać. Patos wylewa się z kolejnych stronic całymi wiadrami i choć czasem Snyder próbuje przełamać go jakimiś zabawnymi one-linerami, to nie są one w stanie zrównoważyć tej podniosłej atmosfery. Niby nie ma się czemu dziwić, wszakże Multiwersum jest zagrożone (o kurczę, a to ci zaskoczenie!), ale jednak to męczy. Dlaczego? Głównie przez monotonię, która wynika z tego, że mimo ogromnej stawki konfrontacji nie czuć tu ciężaru gatunkowego. Bo ta stawka nie jest realna – cokolwiek by się nie działo, prawdopodobnie wszystko ostatecznie da się odwrócić, żeby sprawy powróciły do status quo.

Trzeba jednak Snyderowi przyznać, że w tej konwencji przerośniętego zagrożenia nie odnajduje się w sumie źle. Zdaję sobie sprawę, że jest wielu fanów takiego stylu i po prostu przyjmuję, że „Death Metal” jest komiksem właśnie dla nich. Na plus działa tu także fakt, że Amerykanin ma doświadczenie w tworzeniu opowieści mocno zanurzonych w horrorze, a to bardzo przydaje się na kartach omawianego komiksu. Jego umiejętność pisania horroru jest najbardziej widoczna w opowieściach pobocznych, na przykład w imponującej genezie Króla Robina, która potrafi przyprawić o gęsią skórkę, opiera się bowiem na pełnej przemocy grotesce. Cały komiks mógłby trzymać taki poziom, wtedy nie byłoby wielu powodów do narzekań.

Rysunki są dokładnie takie, jakich można się było spodziewać po komiksie traktującym o wydarzeniach rozpisanych na kosmiczną skalę – efektowne i miłe dla oka, ale czasami bywają dość mroczne (postać Batmana, który się śmieje zobowiązuje). No ale w końcu głównym rysownikiem jest tu Greg Capullo, więc przed lekturą można było właściwie w ciemno założyć, że ilustracje będą dobre. I faktycznie takie są. Ok, czasami w kadry wkrada się lekki chaos, zwłaszcza w przypadku scen z prawdziwym natłokiem postaci, ale ostatecznie da się to przeboleć. Wizualnie „Death Metal” wypada przynajmniej przyzwoicie.

Patrząc na „Death Metal” z szerszej perspektywy, można powiedzieć, że jest to komiks specyficzny. Kto lubi opowieści ociekające patosem, w których bohaterowie walczą o najwyższą stawkę, ten powinien być zadowolony. Jeśli jednak ma się dosyć wszelkiej maści „kryzysów”, wtedy radość będzie płynąć jedynie z lektury niektórych tie-inów głównego wydarzenia, a główna linia fabularna wywoła znużenie. Każdy musi sam odpowiedzieć na pytanie, do której grupy czytelników należy. I ta odpowiedź będzie kluczowa przed podjęciem decyzji, czy warto kontynuować przygodę z „Death Metalem”. Bo czego jak czego, ale zmiany konwencji w następnych tomach bym się po tym tytule nie spodziewał.

Seria: Batman. Death Metal
Tom: 1
Scenariusz: Scott Snyder, James Tynion IV i inni
Rysunki: Greg Capullo, Tony S. Daniel i inni
Kolory: FCO Plascencia i inni
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Tytuł oryginału: Batman Death Metal Tome 1
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: wrzesień 2021
Liczba stron: 200
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Wydanie: I
Format: 170 x 260
ISBN: 978-83-281-6033-0

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 06. 10. 2021).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz