piątek, 28 lutego 2020

Green Arrow - Recenzja

Bardzo lubię komiksy spod pióra Jeffa Lemire'a. Kanadyjczyk najlepszy jest bezsprzecznie w projektach autorskich, gdy ma dużą swobodę twórczą i może snuć opowieść dokładnie według własnej wizji, bez większych ograniczeń. Żeby zarobić na chleb trzeba się jednak podejmować także innych wyzwań. Tutaj dochodzą już inne czynniki – wizja wydawnictwa, dopasowanie się do polityki firmy, et cetera. Czasem wychodzi to lepiej („Joker. Killer Smile”), innym razem całkiem dobrze („Bloodshot”), ale bywa też, że jest wyjątkowo blado („Extraordinary X-Men”). Biorąc Lemire'a do konwencji superhero po prostu nigdy nie wiesz na co trafisz. Sprawdźmy zatem jak uzdolniony Kanadyjczyk poradził sobie z kolejnym tytułem utrzymanym w trykociarskim nurcie, „Green Arrowem”.

Wydawało mu się, że wiedział o sobie wszystko. Że zahartował go ślepy los, który sprawił, że rozpuszczony dziedzic wielkiej fortuny trafił na bezludną wyspę, gdzie musiał wywalczyć sobie drogę powrotną do cywilizacji. Oliver Queen, niegdyś bawidamek i hulaka, musiał w przyspieszonym tempie dorosnąć i z dużego chłopca przeistoczyć się w odpowiedzialnego mężczyznę. Teraz jednak okazuje się, że jego perypetie wcale nie musiały być powodowane ślepym losem, ale precyzyjną ręką, która wybrała dla przyszłego Green Arrowa taki, a nie inny los.

Na uznanie zasługuje przede wszystkim rozmach wizji Lemire'a. Kanadyjski twórca kreśli tu intrygę zakrojoną na wiele zeszytów, która obejmuje nie tylko czasy, o których komiks opowiada na bieżąco, ale zahaczającą o genezę Green Arrowa i miejscami nawet redefiniującą samego bohatera. Nie zawsze jest to niestety regułą w komiksie superbohaterskim, ale w swoim runie na łamach „Green Arrow” Lemire nie obraża inteligencji czytelnika. Mała rzecz, a cieszy. Całość spięta jest klamrą fabularną na tyle sensowną, że można ją z łatwością zaakceptować. I owszem, w albumie kilkukrotnie znajdzie zastosowanie manewr „królika z kapelusza”, ale nie jest on na tyle ordynarny, by przesadnie kłuć w oczy.

Dużą wagę na kolejnych kartach komiksu przywiązano do rodziny. I co prawda znajdą się tu momenty, kiedy przymknięcie oka na swego rodzaju telenowelowy sznyt oferowanych rozwiązań będzie wymagane, tym niemniej kilka kryjących się na tej płaszczyźnie fabularnych zaskoczeń będzie całkiem przyjemnych dla odbiorcy. Poszczególni bohaterowie zostali ponadto całkiem dobrze umotywowani, co wpływa korzystnie na lekturę, ponieważ jesteśmy w stanie zrozumieć i zaakceptować ich tok myślenia. Pojawiającą się przy okazji porcję dramy należy potraktować jako nieodzowną część komiksu superbohaterskiego, na szczęście jednak dawka obowiązkowego patosu nie jest zabójcza dla dobrego smaku.

W tej inkarnacji „Green Arrowa” brakuje za to charakterystycznych dla serii rozważań na temat kondycji współczesnego świata, wpływu różnych korporacji na życie człowieka czy antykapitalistycznego podejścia do świata w wykonaniu zazwyczaj lewicującego Olliego Queena (te motywy pojawiają się tylko miejscami i to tylko na chwilę). Czy taki manewr był świadomy posunięciem Lemire'a? Podejrzewam, że tak, nie jestem tylko pewien czy był on konieczny – bez tego wszystkiego nieco traci sam główny bohater, który prezentuje się jakby odrobinę ubożej niż zazwyczaj. Bardzo dobrze wypada za to jeden z antagonistów występujących w tym opasłym tomiszczu. Mowa o Hrabim Vertigo – jego origin story jest pasjonujący i wiarygodny, a nadana mu głębia psychologiczna jest nie tylko doskonale widoczna, ale powinna być wyznacznikiem dla wszystkich twórców ponownie wydobywających na światło dzienne ciekawszych, a czasami też dość zapomnianych złoczyńców charakterystycznych dla danych cykli.

Pracujący przy serii rysownik, pochodzący z Włoch Andrea Sorrentino, prezentuje się naprawdę stylowo, choć jego prace nie są początkowo zbyt łatwo przyswajalne. Choć jest realistycznie, to stosowane przez plastyka od czasu do czasu kontrasty i kadry, w których jaskrawe tło ściera się na przykład z niepokolorowanymi twarzami, sprawiają pierwotnie dość dziwne wrażenie. Gdy jednak przywykniemy do tego stylu, docenimy kunszt rysownika, który widać chociażby w misternej i pomysłowej konstrukcji kadrów czy też w wyeksponowaniu detali (sam zabieg przywodzi mi na myśl to, co robił Paul Azaceta w „Outcast”, choć graficznie są to dwa zupełnie różne tytuły).

Jakkolwiek „Green Arrow” w interpretacji Lemire'a trudno nazwać komiksem przełomowym, to z pewnością jest to dzieło udane. Run Kanadyjczyka miał miejsce podczas inicjatywy znanej w Polsce jako „Nowe DC Comics” i wydaje się, że stanowi jeden z jego jaśniejszych punktów, przynajmniej porównując do tych tytułów, które wydane zostały w naszym języku. Tym razem scenarzysta uplasował się w swoich „pańszczyźnianych stanach dobrych”, co ostatecznie jawi się jako satysfakcjonujący stan rzeczy. To grubaśne tomiszcze zapewni nam kilka godzin przyjemnej lektury i, co istotne, szanuje dziedzictwo postaci Szmaragdowego Łucznika.

Tytuł: Green Arrow
Seria: DC Deluxe
Scenariusz: Jeff Lemire
Rysunki: Andrea Sorrentino
Tłumaczenie: Marek Starosta
Tytuł oryginału: Green Arrow by Jeff Lemire and Andrea Sorrentino: The Deluxe Edition
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: październik 2019
Liczba stron: 480
Oprawa: twarda z obwolutą
Format: 180 x 275

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Arena Horror i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz