Chociaż Marvel i DC Comics to bez wątpienia potentaci na rynku komiksowego superhero, to na ofercie obu amerykańskich gigantów ta tematyka nijak się nie kończy. Jednym z mniejszych wydawnictw, które także można umieścić w tej szufladce, jest powstałe pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku Valiant Comics. Nie mieliśmy dotąd okazji poznać ich wizji trykotów, ale ten stan rzeczy właśnie ulega zmianie. Co więcej, możemy mówić o podwójnej premierze, bo na naszym poletku także pojawia się nowy wydawca, omawiany niżej „Bloodshot” to bowiem jeden z pierwszych komiksów, które ukazały się w Polsce dzięki świeżemu w branży Kboom.
Żeby dobrze wejść w fabułę „Kolorado”, należy przeczytać najpierw „Walecznych”, swoiste wprowadzenie do superbohaterskiego uniwersum od Valiant Comics. Jeden z bohaterów tamtego tytułu, Ray Garrison, znany także (a może przede wszystkim) jako Bloodshot, został wówczas zmieniony. Pozbawiony nanitów, mikroskopijnych urządzeń, które czyniły z niego superżołnierza, stał się zwykłym człowiekiem. Obecnie wiedzie normalne życie, ale jego wojskowa przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Nanity znalazły innych nosicieli, a ci, pozbawieni specjalistycznego szkolenia, szybko popadają w szaleństwo i rozpoczynają masakrę niewinnych ludzi. Chcąc nie chcąc, Garrison musi postarać się zebrać swoich małych pomagaczy i ponownie przeistoczyć się w Bloodshota.
Zazwyczaj wszystko, czego dotknie się Jeff Lemire, zamienia się w złoto. Nie tak dawno temu natknąłem się jednak na pisanych przez niego „Extraordinary X-Men” i ten komiks okazał się w najlepszym razie przeciętny. A ponieważ był to tytuł z podgatunku superhero, urosły we mnie pewne obawy przed lekturą „Bloodshota”. Bo może sytuacja się powtórzy i autor znowu wyłoży się na tematyce, w której niedawno mu nie poszło? Każda kolejna strona „Kolorado” powodowała jednak, że na mojej twarzy gościł coraz szerszy uśmiech – tym razem wszystko jest w jak najlepszym porządku! Podejrzewam, że głównym czynnikiem, dzięki któremu tak się stało, była większa swoboda twórcza, jaką Kanadyjczyk dostał w Valiancie. I chwała za to decydentom wydawnictwa, bo dzięki temu otrzymaliśmy fabułę emocjonującą, dość brutalną i daleką od błahości, z jaką często kojarzy się bohaterów w kolorowych strojach i pelerynach.
Lemire dużo uwagi przykłada do kreacji bohaterów. Po wydarzeniach przedstawionych w „Walecznych” w ciekawym kierunku toczą się zwłaszcza losy głównej postaci całej serii. Bloodshot był wcześniej bezwolną marionetką swoich mocodawców, wypełniony nanitami musiał nieustannie brać udział w zbrojnych konfliktach i likwidować potencjalne zagrożenia. Teraz, pozbawiony mikroskopijnych pomocników, staje się zwykłym mężczyzną. Garrison targany jest wątpliwościami co do swojej przeszłości i tego, co musi zrobić. Wizja ponownego połączenia się z nanitami nie wzbudza w nim większego entuzjazmu, wie bowiem, że ponownie może stać się bezduszną maszyną do zabijania. Być może będzie jednak musiał się zdecydować na takie poświęcenie, jeśli nie chce, żeby obecni nosiciele nadal siali terror wśród niewinnych ludzi. Dylematy Garrisona (bo w tym tomie na dobrą sprawę nie jest on jeszcze Bloodshotem) pozbawione są na szczęście taniego moralizatorstwa, Lemire robi to z o wiele większym wyczuciem, ani przez chwilę nie ociera się o banał w kwestiach, w których wcale nie jest o to tak łatwo.
„Kolorado” to komiks dość brutalny. Nie bez powodu w wielu momentach stają nam przed oczami perypetie Wolverine'a. Punktem stycznym marvelowskiego zabijaki z Bloodshotem jest na przykład geneza obu postaci (eksperymenty). Novum jest z kolei spersonalizowanie morderczej natury Garrisona, który walczy sam ze sobą, żeby zerwać z przeszłością, ale jego instynkty wcale nie umarły. W otoczeniu bohatera pojawia się bowiem animowana postać, alter ego, niejaki Bloodsquirt. Uosabia on chęć rozwałki i niezwykłą sprawność w mordowaniu, jaka osiągnął Garrison, będąc w symbiozie z nanitami. Teraz trwa walka między tą stroną bohatera, która chce powrócić do dawnego ja, a tą, która chce się od przeszłości odciąć. Co z tego konfliktu wyjdzie, przekonamy się zapewne w kolejnych tomach, ale na tę chwilę wątek jest naprawdę pasjonujący.
Świetnie prezentują się ilustracje do pierwszego tomu „Bloodshota”. Pierwsze cztery zeszyty utrzymane są w realistycznym stylu, a rysujący tę część Mico Sucayan wykonał kawał porządnej roboty. W oczy rzuca się przede wszystkim doskonałe wykończenie, właściwie brak tu jakichkolwiek niedoróbek, widać, że artysta zadbał o każdy detal. Dobrym manewrem jest też przedstawienie postaci Bloodsquirta jako prostego, kreskówkowego pampra – stanowi to interesujący kontrast z realną stroną fabuły. Zeszyt numer pięć to z kolei dzieło Raula Allena i Patricii Martin. Tu jest prościej, trochę bardziej umownie, ale także bardzo ładnie i adekwatnie do treści tej części przygód Garrisona.
„Waleczni” byli całkiem interesującym wprowadzeniem do nowego superbohaterskiego uniwersum, ale dopiero teraz zaczyna się prawdziwa zabawa. W pierwszym albumie zbiorczym „Bloodshot” prezentuje się lepiej niż dobrze, sprawiając, że w momencie inauguracji jest to tytuł stojący wyżej niż wiele tytułów tak Marvela, jak i DC Comics. Podczas lektury bawiłem się wybornie, co było dla mnie pewnym zaskoczeniem, bo nie spodziewałem się jednak, że poziom tego komiksu będzie tak wysoki. Z przyjemnością przeczytam kontynuację tego cyklu kiedy tylko się ukaże.
Tytuł: Kolorado
Seria: Bloodshot. Odrodzenie
Tom: 1
Scenariusz: Jeff Lemire
Rysunki: Mico Suayan, Raul Allen, Patricia Martin
Kolory: David Baron, Borja Pindado
Tłumaczenie: Adam Rzatkowski
Tytuł oryginału: Bloodshot Reborn Vol. 1 – Colorado
Wydawnictwo: Kboom
Wydawca oryginału: Valiant Comics
Data wydania: listopad 2018
Liczba stron: 140
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Papier: kredowy
Format: 165 x 255
Wydanie: I
ISBN: 978-83-951721-1-3
(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz