Powoli dobiega końca czas Scotta Snydera jako głównodowodzącego Batmanem. Ten okres zazwyczaj fani i recenzenci oceniają pozytywnie, ale niekiedy pojawiają się także głosy, że wraz z kolejnymi tomami poziom całości spada, a późniejsze opowieści są coraz bardziej udziwnione. Trudno zgodzić się z taką tezą, mając w pamięci znakomitą Ostateczną rozgrywkę, jednak już pomysły zawarte w Wadze superciężkiej mogły okazać się dla niektórych odbiorców ciężkostrawne. Zastępcą Bruce’a Wayne’a jako Batmana został Jim Gordon, co już na starcie było manewrem nieco kontrowersyjnym. Ostatecznie tom okazał się całkiem udany, jednak dopiero teraz można ocenić, czy zamysł autora wypalił. Bloom zamyka rozpoczęte wówczas wątki i praktycznie stanowi zakończenie sagi o Batmanie pisanej przez Snydera*.
Omawiany tom to ciąg dalszy Wagi superciężkiej. Dostajemy tu zeszyty od szóstego do dziesiątego tej epickiej opowieści. Gotham ponownie jest w niebezpieczeństwie, podczas konferencji prasowej decydentów projektu nowego Batmana dochodzi do ataku, a Bloom wykorzystuje tak zwane ziarna, by zmieniać mieszkańców miasta na swoje podobieństwo. To znacznie utrudnia działanie Nietoperza, który wydaje się nie radzić sobie z sytuacją. Tymczasem Bruce Wayne wiedzie życie, jakiego nigdy wcześniej nie zaznał. Były milioner pomaga ludziom na mniejszą skalę niż kiedyś, ale wygląda na to, że odnalazł swoje szczęście. Niestety, przeszłość nie odpuszcza.
Bloom, jak wspominałem we wstępie, jest tomem, który praktycznie kończy run Snydera w Batmanie. Jak można się było spodziewać, taki stan rzeczy poniekąd wymusza pewną ostateczność oraz spektakularność fabuły. Odnoszę wrażenie, że scenarzysta chciał, by było tu „więcej”, „mocniej” i „szybciej”. Kolejne karty są wręcz przepełnione akcją, a momentów na złapanie oddechu mamy niewiele. Nie jestem przekonany, czy taka formuła przysłużyła się zaprezentowanej tu historii. Problem jednak w tym, że cała ta gonitwa jest mało przekonująca. Dzieje się tak przede wszystkim ze względu na postać głównego złoczyńcy.
Bloom początkowo intrygował. Fizycznie przestępca przypomina nieco Stracha na Wróble; interesująco przedstawiał się też jego plan, by za pomocą tzw. ziaren obdarzyć mocami mieszkańców miasta, tak, by mogli oni sięgnąć po wszystko, czego zapragną, nie oglądając się na moralność. Niestety – z biegiem akcji Bloom staje się coraz bardziej groteskowy, a w finale wręcz karykaturalny. Owszem, to wciąż snyderowska spektakularność, ale jej rozmiary są doprawdy przesadne. We wcześniejszych tomach to rozbuchanie czemuś służyło, tym razem jest niestety inaczej.
W Bloomie wszystko zmierza do tego, by powrócić w wytarte fabularne koleiny. Nie ma w takim ruchu niczego złego, wszak najbardziej kochamy tych bohaterów i te historie, które dobrze znamy, jednak w postaci Jima Gordona jako Batmana tkwił znacznie większy potencjał (lepiej wykorzystany zresztą w Wadze superciężkiej). Bohater dostał zaledwie dziesięć zeszytów głównej serii, by pokazać się z dobrej strony. To dosyć mało, a zważywszy na to, co sugeruje już sama okładka, dalszego czasu antenowego robo-Batman już nie otrzyma. Na szczęście Snyderowi wciąż dobrze wychodzi prowadzenie wątków mniej wyeksponowanych (nie nazwałbym ich bowiem drugoplanowymi) – tutaj za takowy robi zwłaszcza historia powolnego powrotu Bruce’a Wayne’a do swojego dziedzictwa. Ta warstwa komiksu prezentuje się o niebo lepiej niż główny motyw i walka dwóch nijakich przeciwników, czyli Blooma i Gordona. Jak łatwo się domyślić, wszystko zmierza do tego, by Wayne ponownie założył pelerynę, ale nie jest to w żadnym razie droga bez zakrętów. Autor zamieścił tu kilka rewelacyjnych scen, takich jak rozmowa z mężczyzną na ławeczce czy desperacka próba Alfreda chcącego zatrzymać Bruce’a przed wejściem do jaskini. Te kadry dowodzą, że Snyder wciąż ma to coś, dzięki czemu tak wielu czytelników ceni sobie jego pracę.
Większa część rysunków na łamach omawianego tomu to dzieło Grega Capullo. Artysta nie zaskakuje niczym, jego styl jest dobrze rozpoznawalny i bardzo charakterystyczny. Także tym razem prace są rzetelne i dobrze oddają szaleństwo Gotham City. Nieco dziwi za to fakt, że w kilku miejscach zastępują go Danny Miki i Yanick Paquette. Ich dzieła są już inne, uproszczone i znacznie bardziej standardowe. Rozumiem, że Capullo mógł się nie wyrabiać z terminami, ale to, że w finałowym tomie serii oddał nieco pola innym rysownikom zaskakuje. Warto też wspomnieć, że ostatni segment albumu, króciutkie Dwadzieścia Siedem, ilustruje Sean Murphy, który współpracował ze Snyderem przy Przebudzeniu. Rysunki do tej interesującej futurystycznej opowiastki są zresztą utrzymane w podobnym tonie – szczegółowe, pełne detali i sugestywne.
Dziewiąty tom zbiorczy Batmana jest niestety najsłabszy z dotychczas wydanych w ramach Nowego DC Comics. Nie zrozummy się źle – na pewno da się go czytać, a zawarte tu morze akcji potrafi nieco zaangażować, jednak w porównaniu do naprawdę udanych pozycji z runu Snydera jest o wiele gorzej. Na kartach Blooma rozmach przekroczył dopuszczalne granice, przynosząc w efekcie historię, która ma tylko momenty, ale nie do końca broni się jako całość.
*Czeka nas jeszcze tom numer 10, Epilog, ale w nim dostaniemy już opowieści niepowiązane z główną linią fabularną, a jego objętość będzie zauważalnie mniejsza. Stąd też traktuję go jako codę.
Tytuł: Bloom
Seria: Batman
Tom: 9
Scenariusz: Scott Snyder
Rysunki: Greg Capullo, Danny Miki, Yanick Paquette, Sean Murphy
Kolory: FCO Plascencia i inni
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Tytuł oryginału: Batman Volume 9 – Bloom
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: czerwiec 2017
Liczba stron: 200
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-1995-6
(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz