Wieczny Batman to projekt na naprawdę dużą skalę. W Stanach Zjednoczonych kolejne numery ukazywały się co tydzień, co wymagało zatrudnienia wielu scenarzystów i rysowników. Całość pod swoje skrzydła, zapewniając jej linię przewodnią, wzięli Scott Snyder i James Tynion IV, lecz pisanie kolejnych odcinków pozostawili innym twórcom. Częstotliwość, z jaką powstawały kolejne odsłony serii, wymagała sporego wysiłku twórczego. W pierwszym tomie, zbierającym w całość dwadzieścia jeden zeszytów, zróżnicowanie stylistyczne na przestrzeni całego albumu było spore i brakowało wyraźnie zarysowanego głównego motywu. Takowy pojawia się (przynajmniej w pewnym stopniu) teraz.
Zakończenie pierwszego tomu Wiecznego Batmana przyniosło kilka sporych zaskoczeń. Nie wszyscy okazali się tym, kim byli na pierwszy rzut oka, a na Batmana i jego współpracowników spadło wiele poważnych problemów. Tym razem Nietoperz będzie miał jeszcze więcej roboty. Na scenę wrócił Hush, a jego ambicją jest zniszczenie Bruce’owi życia. Wielki plan, który ma złamać Nietoperza jest jednak autorstwa kogoś zupełnie innego, wciąż ukrytego w cieniu. To wszelako zaledwie część zagrożeń, z jakimi przyjdzie walczyć bohaterom – światek przestępczy Gotham może zyskać nowego, niebezpiecznego przywódcę, pod Azylem Arkham czają się piekielne moce, a w niebezpieczeństwie znajdzie się także płynność finansowa zaplecza technicznego Batmana.
Jak wspominałem we wstępie, tym razem w Wiecznym Batmanie pojawiła się wyraźniejsza linia przewodnia. Nie znaczy to bynajmniej, że zniknęło poczucie stylistycznego rozstrzelenia kolejnych zeszytów. To wciąż jest widoczna cecha, po prostu historia powoli zaczyna zmierzać do końca, i scenarzyści musieli umieścić tu jakiś element spajający. Najkorzystniej prezentuje się chyba wątek główny, w którym Batman musi skonfrontować się z Hushem. Dawny towarzysz Bruce’a, teraz zaś jego zaciekły wróg, doskonale zna słabsze strony swojego przeciwnika, co pomaga mu przewidywać jego ruchy i uderzać w miejsca, które zabolą. Wprowadzany w mieście chaos ma osłabić Batmana, a niektóre elementy planu Husha (a w domyśle – kogoś innego, stojącego wyżej i wciąż ukrytego w cieniu) i jego główne założenia, przypominają nieco punkt wyjścia klasycznego Knightfall. Porównania wypadają jednak, niestety dla Wiecznego Batmana, na korzyść tytułu starszego. Tam nie było tyle chaosu w warstwie scenariusza i takiego natłoku niepotrzebnych wątków.
Skoro już mowa o poszczególnych liniach fabularnych tytułu wymyślonego przez Snydera i Tyniona IV, to fakt, z jaką łatwością twórcy odrzucają te, które przestały być przydatne, ale nie są do końca rozwiązane, może nieco niepokoić. Wątek zamkniętego w celi Gordona niósł ze sobą wielki potencjał, a tymczasem został wykorzystany tylko po to, by zawiązać całą akcję. Tym razem nie mamy praktycznie żadnych wieści o byłym komisarzu GCPD, gnijącym w więzieniu w otoczeniu przestępców, których sam wsadził za kraty. Cóż za marnotrawstwo… Kolejnym przykładem jest kwestia tajemniczych nanobotów w Gotham, których tropem podążał Red Robin w towarzystwie Harper Row. Gdzie się podziały? Czy po chwilowej przydatności dla rozwoju całości, mamy w końcu szanse dowiedzieć się jak ów wątek się zakończył? Inne zaś wypływają na chwilę na powierzchnię tylko po to, by zakończyć dany zeszyt efektownym cliffhangerem.
Duża rotacja artystów pracujących na łamach Wiecznego Batmana jest sprawą dosyć dyskusyjną. Z jednej strony czytelnik otrzymuje spore zróżnicowanie stylistyczne na przestrzeni tych niecałych trzystu stron, z drugiej jednak zasadnym wydaje się być pytanie – czy ten zabieg naprawdę dobrze wpływa na odbiór całości? Już samo rysowanie twarzy przedstawia się naprawdę różnie i widać tu jakość poszczególnych twórców. Za przykład weźmy postać Julii Pennyworth. W interpretacji Fernando Pasarina kobieta ma blisko osadzone siebie oczy i okrągłą twarz. U Jasona Faboka bohaterka wygląda zaś zupełnie inaczej – rysy twarzy są ostrzejsze, fryzura jest mniej ulizana, nieco inny jest także odcień skóry. Podobnych przykładów można na przestrzeni całego albumu znaleźć więcej. Style rysowników mocno się od siebie różnią, na pewno presja czasu zrobiła tu swoje – ukazywanie się kolejnych numerów w tygodniowych odstępach wymusiło tak dużą płynność w doborze wykonawców, tytułowi przydałaby się jednak nieco większa stabilizacja w tym zakresie. Osobiście nie narzekałbym na więcej numerów ilustrowanych przez Jasona Faboka – jego ostra kreska i dbałość o twarze oraz detale wyjątkowo dobrze sprawdzają się w przygodach Nietoperza. To zwyczajnie najlepszy twórca w stawce, a zadowolić musiał się pracą nad zaledwie dwoma zeszytami. To zdecydowanie za mało.
Drugi tom Wiecznego Batmana stoi na podobnym poziomie co jego poprzednik – to dosyć sprawnie napisane i, w większej części, dobrze zilustrowane czytadło, skrojone na miarę potrzeb dzisiejszego czytelnika. Co to znaczy? Akcja, akcja i jeszcze raz akcja, bez jakiejkolwiek głębszej refleksji. Jako czysta rozrywka Wieczny Batman sprawdzi się więc całkiem dobrze, ale w ramach The New 52 jest to kolejny obok Detective Comics i Mrocznego Rycerza tytuł z Batmanem w roli głównej, który nie oferuje niczego więcej (główna seria stanowi tu chlubny wyjątek). Zbyt wiele już się pewnie w tej materii nie zmieni, ale warto poczekać na finałowy tom, który na naszym rynku ukaże się w październiku. Projekt nie trzyma być może najwyższego poziomu, ale nie jest to też tytuł słaby, po prostu trzeba odpowiednio skalibrować oczekiwania. Wtedy lektura może przynieść nieco frajdy.
Tytuł: Wieczny Batman Tom 2
Tytuł oryginału: Batman Eternal Vol. 2
Autorzy: różni scenarzyści i rysownicy
Tłumaczenie: Marek Starosta
Wydawca: Egmont
Data wydania: 15. 06. 2016
Liczba stron: 296
ISBN: 978-83-281-1681-8
(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz