piątek, 1 kwietnia 2016

Fatale. Tom 4: Modlitwa o Deszcz - Recenzja

Poprzednie trzy tomy zbiorcze tomy serii Fatale ustawiły poprzeczkę niezwykle wysoko. Edowi Brubakerowi udało się stworzyć niebanalną i wręcz ociekającą mrocznym klimatem historię tajemniczej femme fatale, niejakiej Josephine. Ścigana przez bezwzględnych prześladowców bohaterka przemierzała zarówno przestrzeń, jak i czas, pozostawiając za sobą zrujnowane męskie życia. Praktycznie każda kolejna odsłona jej perypetii przynosiła czytelnikom kolejne zaskoczenia. Nie było żadnego powodu do przypuszczeń, jakoby następna porcja tej fascynującej opowieści miała stać na niższym poziomie. I w istocie, czwarty tom zbierający w całość pojedyncze zeszyty z tej serii, ponownie przenosi nas w imponujący sposób w świat mrocznych rytuałów, permanentnego zagrożenia i nieustannego napięcia. 

Akcja dzieje się tym razem pod koniec XX wieku w amerykańskim Seattle, w czasie szczytu popularności nurtu grunge. Amsterdam, jedna z kapel uprawiająca ten gatunek muzyczny wynajmuje dom, w którym oczekuje na przypływ weny swojego lidera. Ten jednak, zamiast pisać nowe piosenki, ucieka w narkotykowy high. Wokalista zespołu, by zyskać środki na nakręcenie teledysku, decyduje się na ryzykowny krok, postanawia napaść na bank. Po skoku, w okolicy domu, natyka się na błąkającą się tajemnicza kobietę. Jane Doe ma amnezję i nie wie, skąd się w tym miejscu wzięła. Wydaje się, że przygarnięcie kobiety to krok naturalny i odpowiedni, jednak za bohaterką podąża niebezpieczne zagrożenie. Jej obecność w mieszkaniu, także ze względu na niepokojący wpływ, jaki wywiera na domowników, może być brzemienna w skutkach.  

Jedna z największych zalet Fatale to od samego początku intrygujący bohaterowie. Na pierwszy plan wychodzi oczywiście Josephine. Ed Brubaker kreuje ją ze sporą dbałością o detale, ale też kolejne informacje na jej temat wydziela wyjątkowo oszczędnie. Dzięki temu manewrowi postać niezwykle intryguje. Jej przeszłość i motywacja stoją pod znakami zapytania, a z kolejnych skrawków czytelnik może powoli układać obraz całości. W czwartym tomie elementów układanki przybywa, choć wciąż nie dają one w efekcie kompletnego obrazu całości. Co ważne, jakiejkolwiek epoki by nie dotyczyła konkretna historia, scenarzyście zawsze udaje się idealnie wpasować główną bohaterkę w otaczające realia. Tak jest i tym razem, narkotyczne odjazdy członków Amsterdamu i klimat lat 90. doskonale korelują z zagrożeniem i tajemnicą, jakie niesie ze sobą postać Josephine. Wszystko jest dograne na tip-top.

Brubaker na szczęście nie zapomina o bohaterach drugoplanowych. W przypadku Fatale są to zazwyczaj mężczyźni, którzy na drodze swojego życia spotkali Josephine, i których to spotkanie dotknęło i zmieniło. Każdy z nich odczuwa niekontrolowany pociąg do głównej bohaterki i na każdego ma ona hipnotyczny wpływ, jednak miarą mistrzostwa tej historii jest to, że o kimkolwiek byśmy akurat nie czytali, jest to postać warta uwagi i znacząca dla opowiadanej historii. Członkowie kapeli zdają się powoli pogrążać w szaleństwie i zrobią wszystko, by utrzymać swoją muzę blisko siebie, w tle przewija się także niejaki Wulf, policjant, który, odkąd natknął się na Josephine w dzieciństwie, nie może o niej zapomnieć, ta femme fatale wpłynęła bowiem na jego życie w nieświadomy, ale ogromnie znaczący sposób. Jest tu także miejsce dla rozpoczętego w inauguracyjnym tomie serii wątku Nicolasa Lasha. Wszystko układa się w wyborną, powoli zmierzającą do finału całość. 

Misternie skonstruowana fabuła nieodmiennie fascynuje. Obranie stylistyki mrocznego kryminału z elementami grozy dało w efekcie iście piorunującą mieszankę. Podczas lektury czytelnikowi udziela się nastrój nieustannego zagrożenia, rozumie, co czuje główna bohaterka i ma ochotę samemu oglądać się bez przerwy za ramię. Nie byłoby to możliwe bez świetnych rysunków Seana Philipsa. Jego kreska jest pozornie prosta i nieskomplikowana, jednak do tej historii pasuje po prostu idealnie. Dominuje tu mrok, a kadry są często utrzymane w dosyć ciemnej, ale i przejrzystej tonacji, za co należy się z kolei ukłon osobie odpowiedzialnej za wypełnienie prac kolorami. Artysta świetnie ukrył pewnie niepokojące szczegóły, które na kolejnych kartach czwartej odsłony Fatale często pojawiają się niejako na granicy percepcji odbiorcy. Oczywiście Philips znajduje też miejsce dla ostrzejszej makabry, która potrafi być wyjątkowo dosłowna i dzięki temu jeszcze bardziej przerażająca, bo uzupełnia sobą grozę bardziej subtelną. Zastosowane proporcje są idealne, jeden element nie przytłacza kolejnego, a efekty robią bardzo dobre wrażenie. 

Ciężko nie pisać o Fatale w samych superlatywach, cóż jednak począć, kiedy ten tytuł praktycznie nie posiada wad? Trzyma równy, bardzo wysoki poziom od samego początku i bez reszty potrafi przykuć uwagę odbiorcy. Niektórzy pewnie przyczepią się do dosyć powolnego odsłaniania kolejnych kart tej historii, jednak i ten argument można zbić tezą o kreowaniu klimatu i dbałością o detale. Rzadko kiedy można dziś poczuć na plecach ciarki autentycznego niepokoju podczas lektury. Mało komu udaje się stworzyć opowieść tak sugestywną i pasjonującą. Swój udział ma w tym prawdopodobnie także subtelne lovecraftowanie, wyraźnie wyczuwalne w historii Brubakera. Gdy jednak hołduje się inspiracjom, to tylko tym najlepszym. Grunt, że efekt końcowy jest iście wyborny.   

Tytuł: Fatale - Modlitwa o Deszcz
Autorzy: Ed Brubaker (scenariusz), Sean Phillips (rysunki)
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Mucha Comics
Data wydania: marzec 2016
Liczba stron: 128
ISBN: 978-83-61319-65-8

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz