niedziela, 28 kwietnia 2013

Celia S. Friedman "Dziedzictwo Królów" - Recenzja




Podobno prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy. Te słowa lidera polskiej lewicy można jednak odmieniać na wiele przypadków. Tym razem przymierzymy je do kobiety, a konkretnie do Celii Friedman. „Dziedzictwo królów” jest bowiem tomem wieńczącym jej „Trylogię Magistrów” i jak ulał pasuje do zilustrowania powyższego cytatu. Cykl rozpoczął się imponująco, a rozwinął jeszcze lepiej, obie poprzednie części stanowiły nie dosyć, że wyśmienitą rozrywkę, to w dodatku niosły ze sobą szczyptę poważniejszych przemyśleń. Niemożliwym wydawało się, by ostatni rozdział tej interesującej historii był zawodem. I faktycznie tak się nie stało. „Dziedzictwo Królów” poziomem nie wyrasta ponad poprzedniczki, nie jestem nawet pewien czy nie jest od nich o milimetry gorsze, ale dzieło wieńczy w sposób satysfakcjonujący.

Fabuła jest bezpośrednią kontynuacją wydarzeń, których świadkami byliśmy na kartach „Skrzydeł Gniewu”. Ludzkość zdaje już sobie już sprawę, że na ich ziemie powrócili legendarni duszożercy, pradawne bestie, potrafiące swoja siłą zahipnotyzować człowieka i odrzeć go z jego witalnej siły. Co gorsza, tym razem potwory sprzymierzyły się z częścią ludzi, wchodząc z nimi w związek, dzięki któremu każda strona może czerpać pewne korzyści. Jednak ta symbioza jest zarazem największą słabością potworów. Wie o tym król Salvador, który postanawia zebrać wyprawę i ostatecznie rozprawić się z wrogiem. Zebrana przez niego armia, wspierana przez czarodziejów i magistrów, stoczy walkę o swoją wolność i przyszłość.

Pod względem fabuły, wydarzenia są logiczną kontynuacją tych, które poznaliśmy wcześniej. Tutaj żadnych zaskoczeń nie ma. Jednak gdy bardziej wejdziemy w szczegóły, porzucając ogólny plan, okaże się, że autorka dała nam do podziwiania parę perełek. W tym świetle szczególnie korzystnie jawi się geneza duszożerców, dokładniejsze wyjaśnienie tego, dlaczego mogą być szczególnie groźnymi przeciwnikami zwłaszcza dla magistrów. Interesującym motywem jest też konflikt Kamali z innym magistrem, zwłaszcza, że jest to osoba, której tajemnice okazują się być bardzo zaskakujące.

Na uwagę zasługuje fakt, że Friedman znalazła złoty środek, jeśli chodzi o przedstawienie czytelnikowi swoich bohaterów. Tą, wokół której dzieje się najwięcej powinna być, przynajmniej w teorii, Kamala. Jednak jak się okazuje, nie dominuje ona nad resztą. Co więcej, ciężko nawet powiedzieć czy to ona wciąż przykuwa największa uwagę. Skutecznie przeszkadza jej w tym chociażby Salvador. Syn Dantona i jego następca na królewskim tronie jest przedstawiony w bardzo ciekawy sposób. Dzięki swoim wierzeniom nie pożąda on bezpośrednio władzy, ważniejszy jest dla niego jest honor własny i swojego rodu. Takie postępowanie może jednak narazić na szwank całą wyprawę, gdy okazuje się, że Salvador nie akceptuje magii w wykonaniu magistrów. Motyw walki konieczności wyższej z osobistymi przekonaniami jest poprowadzony w sposób bardzo chwytliwy.

Trochę rozczarowuje natomiast fakt, iż autorka zdecydowała się nieco odejść od samych duszożerców. Środek ciężkości przenosi się z nich na armię ludzkości, jednak ciężko oprzeć się przy tym wrażeniu, że manewr ten nastąpił nieco zbyt wcześnie. Nie został w pełni wykorzystany potencjał, płynący z opisu symbiotycznej relacji potworów z ujeżdżającymi je ludźmi. Na dobrą sprawę więcej informacji w tym konkretnym temacie dostajemy jedynie w świetnym rozpoczęciu powieści. Opis inwazji na pustynne miasto Jezalyę robi duże wrażenie. Podobać się może zwłaszcza wpływ na tę sprawę Siderei Aminestas i jej duszożercy, sterowanie walką z boku i dyskretne zyskiwanie wpływów na kształtującym się książęcym dworze. Gdyby było więcej takich motywów, byłoby jeszcze lepiej.

Tak jak w przypadku poprzednich części, tak i tym razem nie trzeba szczególnie dosłownie brać notki na okładce, mówiącej o „przewyższaniu o głowę konkurencji”, nie zmienia to jednak faktu, że „Dziedzictwo Królów” to kawał naprawdę solidnej rozrywkowej fantasy z  głębszymi momentami. Ponadto finalny tom wieńczy dzieło w sposób naprawdę satysfakcjonujący. Nawet jeśli jest minimalnie gorszy od „Uczty Dusz” i „Skrzydeł Gniewu”, to i tak można powiedzieć, że to praktycznie ten sam, wysoki poziom. Dlatego też podtrzymuję opinię, że zdecydowanie warto się z Trylogią Magistrów zapoznać.

8/10

Autor: Celia S. Friedman
Tytuł: Dziedzictwo Królów
Tytuł oryginału: Legacy of Kings
Tłumaczenie: Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data wydania: 14. 03. 2013
Liczba stron: 624
ISBN: 978-83-7839-479-2

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem http://szortal.com/ i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK )

6 komentarzy:

  1. Trylogii nie czytałam i przyznaję szczerze, że jakoś mnie specjalnie do niej nie ciągnęło, gdy czytałam opis pierwszego tomu. Ale chyba jednak zmienię zdanie, zaciekawiłeś mnie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po opisie pierwszego tomu też nie miałem jakichś wielkich oczekiwań. Okazało się jednak, że jest naprawdę solidnie. Generalnie czasu przeznaczonego na lekturę całości na pewno nie żałuję. :)

      Usuń
    2. To dobrze wiedzieć, poszukam :) Czasem aż mnie to dziwi, jak wydawnictwo samo potrafi zniechęcić czytelnika kiepskim opisem...

      Usuń
  2. faktycznie, niezła powieść, ale po przeczytaniu całej Trylogii jestem nieco rozczarowany. Spodziewałem się jednak czegoś na miarę Trylogii Zimnego Ognia. Średniak, ale to już coś ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zimnego Ognia z kolei ja nie czytałem. Lepsza, mówisz? Pomyślimy, żeby nabyć, pomyślimy... ;)

      Usuń
    2. polecam. Przyznam jednak, że przełamałem się dopiero gdzieś po stu stronach - jak już się przełamałem, to zostałem złamany na wieki ;-).

      Usuń