Nieprzekupni, nieugięci, bezwzględni dla przestępczości. Wydawać by się mogło, że mowa o polskich sędziach, jednak o dziwo, na myśli mam nie ich, lecz przedstawicieli sprawiedliwości z fikcyjnego miasta Mega-City One. Jednym z takowych jest tytułowy Dredd, największy twardziel z nich wszystkich. W 2012 roku premierę miało drugie podejście do przeniesienia na duży ekran komiksu, opowiadającego historię tego bohatera. Jak już dzisiaj wiemy, wyniki finansowe filmu okazały się nie być najlepsze, co postawiło pod dużym znakiem zapytania kwestię kręcenia sequela. A szkoda, bo „Dredd” prezentuje się naprawdę dobrze.
Po krótkiej sekwencji pościgu ulicami miasta, widzimy jak Dredd wraz z młodą rekrutką, zostają wysłani do jednego z wielkich bloków mieszkalnych. Zgłoszono w nim potrójne zabójstwo i by wyjaśnić sprawę, niezbędna jest obecność sędziów. Sprawa okazuje się być bardziej skomplikowana, niż mogło się wydawać z początku. Bohaterowie zostają uwięzieni wewnątrz kompleksu i postawieni przed koniecznością walki z rezydującym w nim gangiem, któremu lideruje niezwykle brutalna ex-dziwka.
Umiejscowienie akcji w wielkim mieszkaniowcu trochę mnie zaskoczyło. Twórcy, niejako na własne życzenie, znacząco ograniczyli widowiskowe możliwości obrazu. Oczywiście strzelanin i efektownej przemocy i tak tu nie brakuje, ale pod tym względem korzystniej było chyba nie zamykać bohaterów w budynku. Z drugiej strony, na takim rozwiązaniu zyskuje atmosfera historii. Jest bardziej klaustrofobicznie, a klimat jest duszny i sprzyja tworzeniu poczucia odizolowania bohaterów od świata zewnętrznego. Nieco mi to wszystko przypomina ostatnią ekranizację „Punishera”, gdzie bohater też postawiony został w podobnej sytuacji. I tak samo jak w tamtym obrazie, tak i w filmie Pete'a Travisa okazuje się być to w ostatecznym rozrachunku zabiegiem trafionym.
Ciężko jednoznacznie stwierdzić czy Dredd jest bohaterem, którego można bezkrytycznie polubić. Owszem, całym sobą i bez żadnych zawahań stoi po stronie prawa, lecz taka postawa trąci momentami bezdusznością. Nasz stróż porządku w swoim oddaniu sprawiedliwości jest nieco przerysowany, bez miejsca na jakiekolwiek wątpliwości nie jawi się do końca realnie. Czy jest to zatem bohater czy antybohater? Chyba po części każdy z nich, co w połączeniu daje całkiem intrygująca mieszankę. Należy tu docenić dobrą robotę, jaką wykonał odtwórca tej roli, Karl Urban. Jego interpretacja sędziego jest, poza kwestią niedwuznaczności, o tyle godna uwagi, że grając bohatera, który nosi na głowie pół-zamknięty hełm, i tak potrafił przykuć uwagę widza. Zwłaszcza jego mimika i sposób poruszania, potęgują odczucie, że obcujemy z kimś wyjątkowo pewnym zarówno siebie, jak i swoich racji.
Bardziej ludzka jest z kolei towarzyszka Dredda, kadetka Anderson. To ona ma wątpliwości, czy wszystkich przestępców należy traktować z jednakową stanowczością. To przy jej kwestiach i w scenach z jej udziałem mamy też okazję zaznać więcej emocji. Dzięki tej postaci wprowadzono do obrazu nieco refleksji nad konsekwencjami brutalności. Co prawda są to wątki wybitnie poboczne i marginalne, ale i tak dzięki dobremu ich przedstawieniu, rzucają się w oczy.
Bez dwóch zdań na dobre wyszło obrazowi przyznanie mu kategorii „R”, czyli przeznaczenie go dla dojrzałego widza. Przemocy jest tu bardzo dużo, czasami w dodatku dosyć krwawej. Ciężko wyobrazić sobie jednak, by mogło być inaczej, wszak świat przedstawiony to jedno wielkie skupisko bezprawia i przestępczości. Takie okoliczności wymagają nadzwyczajnych środków, dlatego też, nawał dosyć dosłownej brutalności nie wydaje się być w żaden sposób zbędny. Jest to zabieg, którego zastosowanie nie podlega większej dyskusji z prostego powodu. Tego wymagała zarówno fabuła, jak i ten konkretny bohater.
Warto zapoznać się z drugą próbą pokazania filmowej publiczności postaci sędziego z Mega-City One. Twórcom wyszedł bowiem kawał naprawdę solidnej sensacji, dzięki czemu można uznać, że jest to jedna z bardziej udanych prób przeniesienia komiksu do kina. Fani takich klimatów nie powinni żałować tej 1,5 godziny poświęconej na seans. Ja nie żałuję i wbrew wszelakim przesłankom, mam nadzieję, że jednak doczekam się nakręcenia sequela.
Tytuł: Dredd
Reżyseria: Pete Travis
Scenariusz: Alex Garland
Zdjęcia: Anthony Dod Mantle
Czas trwania: 1 godz. 35 min.
Data premiery: 28 września 2012 (Polska); 6 września 2012 (świat)
(Recenzja powstała we współpracy z serwisem Po Przecinku )
Śmieszny film. Taka typowa rozwałka, fajne ujęcia w slo-mo, trochę obrzydliwe ujęcia krwi :P Ale oceniam na plus, na 1,5h odmóżdżenia idealne.
OdpowiedzUsuńOtóż to. Jak się ma wenę na podobne motywy, to ogląda się wyśmienicie. ;)
UsuńZainteresował mnie ten film, szczególnie przez te brutalne sceny. Intryguje mnie też postać tej ex-dziwki. Z Twojej recenzji wynika, że to jakiś czarny charakter (a ja uwielbiam kobiece negatywne postacie), ale nie jestem pewna. Byłabym wdzięczna, gdybyś rozwiał moje wątpliwości.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Tak, to główny czarny charakter. Dosyć charakterystyczna i interesująca postać.
UsuńInna sprawa czy lubisz filmy na podstawie komiksów, jeśli tak, jest spora szansa, że Ci podejdzie. Ale miej świadomość, że to, jak napisała Immora, typowy odmóżdżacz.
Oj, z tymi adaptacjami komiksów to bywa u mnie różnie, a mój gust jest równie chory w tych, jak i innych przypadkach, bo np. nie podobał mi się wychwalany przez większość "Mroczny rycerz", ale za to takie według ogółu mało ambitne filmiki, jak "Elektra" i "Daredevil" już tak.
UsuńMimo wszystko obejrzę ten film przede wszystkim dla kobiecego czarnego charakteru, ale dopiero wtedy, kiedy najdzie mnie ochota na takie "odmóżdżacze", ażeby sobie seansu nie zepsuć:)
Dzięki za polecenie, bo jakoś dotychczas mi ten film umknął.