piątek, 28 marca 2025

Michael Moorcock "...i ujrzeli Człowieka" - Recenzja

 

Inicjatywy takie jak „Wehikuł czasu“ odbieram jako niezwykle wartościowe. Chyba nikt z nas nie zna absolutnie wszystkich klasyków literatury science fiction, dlatego idea serii, która przybliża jej największe osiągnięcia, jest ze wszech miar interesująca i godna pochwały. Kolejny tom, który ukazuje się w jej ramach, to opowieść, której kluczowym elementem jest właśnie… wehikuł czasu.

„...i ujrzeli człowieka” otrzymała nagrodę Nebula za rok 1966. Czy literatura, która powstała prawie sześćdziesiąt lat temu, reprezentująca tak trudny gatunek, jak fantastyka naukowa, może po tak długim czasie nadal robić wrażenie? Odpowiedź na to pytanie jest w moim odczuciu twierdząca, a dzieje się tak z kilku powodów. Przede wszystkim Moorcock bardzo mało uwagi poświęca technikaliom – działanie maszyny przesyłającej ludzi w przeszłość nie jest szczegółowo wyjaśnione. Choć korzysta z rekwizytów science fiction, to w zasadzie jego powieść trudno do tej szufladki wsadzić – sam wehikuł czasu działa bowiem na „słowo honoru”. Nie dostajemy żadnego wytłumaczenia, jak maszyna funkcjonuje pod kątem technicznym, co ostatecznie okazuje się dobrym wyborem. Technologiczne pomysły nie mają szansy się zestarzeć, kiedy ich po prostu nie ma. Ta książka nie skupia się zresztą na naukowych aspektach, ale raczej na psychologiczno-socjologicznych rozważaniach.

Choć nie mamy do czynienia z powieścią przesadnie rozbudowaną, to nie sposób powiedzieć, by nie zawierała ona ciekawych koncepcji i materiału do przemyśleń. Co może się podobać na tych niemal dwustu stronach? Na mnie wrażenie zrobiło chociażby przedstawienie zagadnienia losu, którego nie da się uniknąć. Karl Glogauer do takiego przekonania dochodzi dopiero z czasem, ale autor skrupulatnie pokazuje, co doprowadziło go do miejsca, z którego, jak się wydaje, nie ma już odwrotu. Jak zachowuje się umysł w takiej sytuacji, dzięki jakim mechanizmom jest w stanie poradzić sobie wówczas z przeciwnościami? Moorcock w fascynujący sposób mówi o tym, jak ważna jest dla nas potrzeba nie tyle własnej wyjątkowości, ile bycia kimś ważnym dla drugiego człowieka. Czy brak poczucia bycia prawdziwie kochanym powoduje deficyt własnej wartości, zaburza psychikę, wykrzywia życie? Te pytania przewijają się w toku lektury i sprawiają, że nieustannie jest o czym myśleć.

Rozważania na temat psychologii, człowieczeństwa, gotowości do poświęceń to w zasadzie istota omawianej powieści. Nie uświadczymy w niej akcji rozumianej jako warstwa sensacyjna. To może być pewnym mankamentem, barierą dla tych odbiorców, którzy są przyzwyczajeni do większej dawki przygody. Tutaj tego zwyczajnie nie ma. Nie wszystkim spodoba się też główny bohater. Z jednej strony Glogauer jest bardzo denerwujący przez to, że jawi się jako ktoś niezwykle neurotyczny i szukający usprawiedliwień dla własnych słabości, z drugiej jest jednak osobliwie zdeterminowany, żeby pokazać światu własną wartość. Ostatecznie mamy do czynienia z postacią niejednoznaczną, która mimo to w jakiś osobliwy sposób przyciąga uwagę i hipnotyzuje.

Lektura, choć szybka (to zasługa zarówno objętości, jak i faktu, że poruszane tematy są zwyczajnie interesujące), zawiera sporo głębszych treści – autor często nawiązuje do psychologii, więc dobrze jest choć trochę ową naukę „ogarniać”, żeby przynajmniej z grubsza mieć pojęcie o tym, jakie tezy i pomysły inspirują w danym momencie postać Glogauera. Książka porusza też temat tego, jak bardzo potrafimy mitologizować wydarzenia z przeszłości. Przepuszczone przez sito społecznych uwarunkowań, wierzeń i zależności założenia danej religii potrafią być inne niż to, co z niej ewoluuje w kolejnych dekadach, wiekach i mileniach.

Naprawdę dobrze wypada zabieg dwutorowej narracji (czasy współczesne i Jerozolima sprzed dwóch tysięcy lat) – dzięki temu lepiej poznajemy głównego bohatera, zaczynamy po części rozumieć, co nim kieruje i widzimy, jak religia wpływała na jego życie od maleńkości i jak wpłynął na niego kontakt „na żywo” z postaciami, które stały się fundamentem wierzeń milionów ludzi. To osobliwie hipnotyzujące, tym bardziej, że autor nie boi się kontrowersyjnych wątków, odzierając niektóre postaci z boskości, nadając im ludzki wymiar, czasem w bardzo cielesnym wymiarze. Nie znaczy to jednak, że powieść opiera się wyłącznie na obrazoburstwie i kontrowersji. Wyraźnie widać podczas lektury, że to nie o szokowanie Moorcockowi chodziło. Zwyczajnie za dużo dzieje się na innych płaszczyznach.

Nowa propozycja Rebisu w ramach „Wehikułu czasu” to powieść bardzo interesująca, zawierająca sporo kwestii do przemyślenia, ale z pewnością nieprzeznaczona dla każdego miłośnika science fiction. Jeśli ktoś w ramach tego gatunku ogranicza się wyłącznie do akcji i rozrywki, wtedy nie ma tu czego szukać, bo to fantastyka innego typu. Dużo tu filozofowania i psychologii, a poza tym na taką książkę trzeba po prostu „mieć dzień”. Warto się jednak za nią zabrać, może odłożyć ją na później, ale w końcu przeczytać, bo ostatecznie jest naprawdę wartościowa.

Autor: Michael Moorcock
Tytuł: …i ujrzeli człowieka
Tytuł oryginału: Behold the Man
Tłumaczenie: Radosław Kot
Wydawca: Rebis
Data wydania: luty 2025
Liczba stron: 184
ISBN: 978-83-8338-306-4

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 17. 03. 2025).

sobota, 22 lutego 2025

Amazing Spider-Man. Tom 14: Spisek Kameleona - Recenzja

 

Prawdopodobnie każdy fan komiksu przeżył w dzieciństwie fascynację Spider-Manem. Było nie było, to chyba najprzyjaźniejszy młodemu odbiorcy bohater, a to przede wszystkim dlatego, że najczęściej jest przedstawiany jako młoda osoba, którą targają podobne emocje. Tak w każdym razie wyglądał Pajączek kiedyś. A jak prezentuje się obecnie? Cóż, na pewno nieco inaczej, co widać chociażby w „Spisku Kameleona”.

Jeśli chce się wejść do świata Spider-Mana, sięgnięcie po ten album prawdopodobnie nie będzie najlepszym wyborem. Dlaczego? To końcowa część runu Nicka Spencera jako scenarzysty „Amazing Spider-Man”, a co za tym idzie, żeby kompleksowo ocenić poszczególne wątki i dostrzec powiązania między nimi, wskazana jest znajomość wcześniejszych wydarzeń. No ale czasami sięgamy jednak po jakiś komiks z marszu. Na takiej zasadzie „Spisek Kameleona” trafił w moje ręce – chciałem zobaczyć, w jakiej kondycji znajduje się obecnie stary, dobry znajomy. No i wyszło w zasadzie dość przeciętnie. Kłopot z połapaniem się o co chodzi to jedno (choć temu potrafi w pewnym stopniu zaradzić krótkie streszczenie na początku albumu), ale ten komiks ma inne, istotniejsze problemy.

Przede wszystkim „Spisek Kameleona” jest przeładowany wątkami i niestety nie angażują one tak, jak powinny. Nie wszystkie są też odpowiednio dobrze zarysowane. Spencer rzuca nam najpierw kilka stron poświęconych paru postaciom, po czym bardzo szybko skacze na kolejny kwiatek i skupia uwagę na innych bohaterach. Niestety żadnemu nie daje wystarczająco dużo czasu. Nigdy nie byłem wielkim fanem takiego stylu prowadzenia narracji, ponieważ to zwyczajnie rozprasza. Zamiast skupić się na jednym, dwóch protagonistach, przedstawić ich charaktery i zarysować linie napięcia między nimi, musimy uczestniczyć w istnym tournée po całym dramatis personae. Nie zrozummy się źle – wielowątkowość absolutnie nie jest niczym złym, chodzi jedynie o to, że Spencer nie potrafi okiełznać wszystkich motywów.

Komiksy superbohaterskie są obecnie wypełnione drużynami, „rodzinami” i innymi występami gościnnymi, co sprawia, że nader często poszczególne tytuły skupiają się nie do końca na tym, na czym powinny. I tak właśnie stało się z omawianym albumem. Samego Spider-Mana jest tu tyle co kot napłakał, często pełni rolę tła i statysty, a mówimy przecież o jego własnej serii! Taki stan rzeczy jest rozczarowujący, bo sięgając po komiks zatytułowany „Spider-Man”, człowiek ma jednak nadzieję na spotkanie konkretnego trykociarza. To, że Pajączka jest mało, skutkuje niedostatecznie wnikliwym wejściem w jego psychikę a poszczególne problemy są przedstawione „po łebkach”. Podobnie sprawa ma się z innymi postaciami. Spencer też po nich, że tak powiem, przemyka, co tylko wzmacnia to przykre uczucie braku głębi. Te wady po części rekompensuje akcja, bo potrafi zaangażować, jednak czy to wystarczy, by zrównoważyć wymienione mankamenty? To będzie zależało od oczekiwań każdego z czytających. W mojej opinii wady przeważają.

Zdobiące omawiany album ilustracje to solidnie wykonana robota. Nad komiksem pracowało łącznie pięciu artystów, ale w kolejnych zeszytach nie widać prawie żadnego stylistycznego rozstrzelenia. Prace są spójne, cechują je przejrzystość i uniwersalność. Osadzono je raczej w stylu cartoonowym, nie zahaczają za bardzo o realizm. Rysunki są za to efektowne, a ich wyrazistość jest cały czas podbijana przez grube kontury.

Kolejny „Spider-Man” na polskim rynku nie jest komiksem, dzięki któremu ktoś nagle poczuje nieodpartą miłość do Pajączka (jeśli tak by się stało, byłbym naprawdę bardzo zaskoczony). To album poprawnie skonstruowany, jednak w ogólnym rozrachunku nie oferuje niczego, co mogłoby sprawić, że nie mógłbym oderwać się od lektury. Jest przeciętny, w porywach dość dobry – to chyba jego najlepsze określenie. Rzecz przede wszystkim dla wiernych fanów. Pozostali na pewno nie będą olśnieni.

Tytuł: Spisek Kameleona
Seria: Amazing Spider-Man
Tom: 14
Scenariusz: Nick Spencer
Rysunki: Mark Bagley, Marcelo Ferreira, Carlos Gomez, Ze Carlos, Ig Guara
Kolory: Brian Reber, Morry Hollowell, Andrew Crossley, Erick Arciniega, Rachelle Rosenberg
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Tytuł oryginału: Amazing Spider-Man by Nick Spencer Vol. 14: Chameleon Conspiracy
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania: styczeń 2025
Liczba stron: 144
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 167 x 255
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-7501-3

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 11. 02. 2025).

czwartek, 20 lutego 2025

John Wyndham "Kukułcze jaja z Midwich" - Recenzja

 

Linia wydawnicza „Wehikuł czasu” zasługuje na duże pochwały. Na przestrzeni kilku ostatnich lat w jej ramach ukazało się wiele pozycji, których długo nie widzieliśmy na polskim rynku, a które spokojnie można nazwać klasykami światowego science fiction (owszem – czasami nieco przykurzonymi, ale z pewnością wartymi uwagi). Sporo z nich trzyma wysoki literacki poziom i wcale nie straszy archaicznością, jak to z niektórymi utworami z poprzedniej epoki bywa. To właśnie dzięki Rebisowskiej inicjatywie nadrobiłem ostatnio dwie powieści Johna Wyndhama napisane w konwencji postapo. „Dzień tryfidów” i „Poczwarki” okazały się na tyle angażujące, że nie odkładałem na bok kolejnej powieści autorstwa angielskiego pisarza, ale szybko sięgnąłem po „Kukułcze jaja z Midwich”.

W Midwich, małym angielskim miasteczku, pewnego dnia dochodzi do czegoś bardzo dziwnego. Mieszkańcy kolektywnie zapadają w niepowstrzymany sen, a kilka tygodni później okazuje się, że wszystkie zdolne do prokreacji kobiety są w ciąży. Dzieci, które przychodzą na świat, są dziwne. Wyglądają prawie identycznie, mają specyficzne, świecące oczy, łączy je telepatyczna więź, potrafią też wpływać na zachowanie innych.

W omawianej powieści Wyndham odchodzi od poruszanej we wcześniejszych utworach postapokalipsy i tego, co dzieje się „po”. Zamiast tego proponuje nam inny, ale także całkiem interesujący motyw. Mowa o inwazji obcych i wpływie, jaki to wydarzenie wywiera na ludzkie społeczeństwo. „Kukułcze jaja” koncentrują się jednak na skali mikro, co w mojej opinii stanowi interesujący (przynajmniej w założeniach) zabieg, a to przede wszystkim z tego względu, że zamiast rozmachu i epickości ogólnoświatowej walki z najeźdźcami otrzymujemy obraz zmagań małej społeczności z narastającym problemem. To ciekawe, bowiem autor skupia się na jednostkach i pokazuje, jaki wpływ na konkretnego człowieka może mieć przełomowe, ale też nie do końca zrozumiałe wydarzenie.

Początek powieści jest naprawdę wciągający. Wyndham serwuje nam tajemnicę i udanie rozbudza zainteresowanie pytaniem o to, co się właściwie stało w Midwich. Konfrontacja z nieznanym jest i zawsze była jednym z większych strachów ludzkości, a autor przedstawia ten motyw w dość sugestywny sposób. Na kartach „Kukułczych jaj” ubiera go w płaszczyk fantastyki, ale łatwo ją przełożyć także na inne aspekty społeczne – w swojej istocie dotyczy bowiem stale żywego lęku przed zniszczeniem ustabilizowanego, spokojnego życia. W powieści status quo naruszają obcy, ale w ich miejsce równie dobrze można podstawić imigrantów z krajów o zupełnie innej kulturze. Co czytelnik, to interpretacja – taka uniwersalność jawi się jako zaleta omawianej powieści.

Zagrożenie, jakim dla mieszkańców Midwich są Dzieci, jest bardzo interesujące przede wszystkim w założeniach, gdyż na kartach powieści nie zostało ono niestety szczególnie dobrze oddane. Przez większą część książki temat kosmicznych latorośli przewija się w tle, stanowi majaczące gdzieś w oddali niebezpieczeństwo, niby namacalne, ale jednak niemające większego wpływu na życie codzienne miasteczka, przez co jawi się jako kompletnie bezosobowe. To przeszkadza w wytworzeniu odpowiedniego napięcia.

Dopiero na kilkudziesięciu ostatnich stronach czytelnik dostaje lepszy wgląd w istotę dręczącego Midwich kłopotu, a same Dzieci wyłaniają się nieco bardziej ze spowijającego je cienia, jednak nawet wtedy Wyndhamowi nie udaje się nakreślić przekonującej atmosfery grozy. Brakuje lepszego dawkowania napięcia, przez większą część „Kukułcze jaja z Midwich” są zwyczajnie nudne, a to spora wada książki idącej jednym fabularnym torem.

Przyjmuję to z niejakim żalem, bo spodziewałem się wiele po „Kukułczych jajach z Midwich”, ale dużo lepsze wrażenie z lektury miałem po skończeniu dwóch poprzednich powieści Johna Wyndhama wydanych w ramach „Wehikułu czasu”. Tym razem autor spisał się po prostu słabiej i nie obudował interesującego pomysłu równie dobrą fabułą. Efektem jest książka, którą można określić jako przyzwoitą (zwłaszcza warsztatowo), ale w żadnym razie nie angażującą. Mimo wszystko warto tę pozycję poznać, choćby dla porównania z innymi powieściami Wyndhama.

Autor: John Wyndham
Tytuł: Kukułcze jaja z Midwich
Tytuł oryginału: The Midwich Cuckoos
Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
Wydawca: Rebis
Data wydania: październik 2024
Liczba stron: 246
ISBN: 978-83-8338-247-0

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 18. 10. 2024).