Kiedy na okładce komiksu widnieje nazwisko Morrison, istnieje duża szansa, że dostaniemy coś nietuzinkowego. Niekoniecznie od razu arcydzieło (choć i takie zdarzały się w bibliografii Szkota), ale jedno jest pewne – będziemy świadkami próby ambitnego podejścia do tematu. Chęci nigdy nie można było autorowi odmówić i za to zawsze trzeba go chwalić. Morrison nie chce operować w komiksowych koleinach i próbuje powiedzieć coś nowego nawet o postaciach, wydawałoby się, wyeksploatowanych. „New X-Men” jest właśnie próbą spojrzenia na znaną problematykę w nieco inny sposób.
Nad Instytut Nauk Wyższych Charlesa Xaviera nadciągają czarne chmury. Nie dosyć, że mutanci muszą zmierzyć się z przeciwnikiem, z jakim dotychczas nie mieli do czynienia, to jeszcze zostali obrani za cel przez organizację, której członkowie chcą doskonalić swoje ciała poprzez przeszczepy narządów osób zmutowanych. Rzecz jasna nikt z posiadaczy genu x nie zamierza zostawać dawcą za życia, w związku z czym konflikt między obiema grupami szybko eskaluje, a szkoła staje się areną walki. Co więcej, sam profesor X staje się ofiarą podstępnego ataku, z czego jednak mało kto zdaje sobie sprawę. Napastnik jest bowiem wyjątkowo przebiegły.
Pierwsze, co rzuca się w oczy w przypadku „Z jak zagłada”, to wyjątkowo interesujący antagonista naszych mutantów. Na przestrzeni lat mierzyli się już oni z tyloma zagrożeniami, że trudno je zliczyć, tym razem jednak przeciwnik okazuje się naprawdę godny, a wręcz diaboliczny. Cassandra Nova, bo o niej mowa, jest spowinowacona z Charlesem Xavierem, co już na wstępie czyni ją osobą w pewien sposób związaną z drużyną. Jej intencje od początku są jasne – chce zniszczyć marzenie profesora i nie cofnie się przed niczym, żeby ten cel osiągnąć. Nova jest zdeterminowana, a do zmiany zamierzeń nie skłoni jej żadna perswazja. Morrison nakreślił ją w taki sposób, że mimo całego zła, które wprost z niej emanuje, nie wydaje się wcale przerysowana. Wylewające się z niej emocjonalne zimno jest doskonale odczuwalne. Co więcej, motywacja bohaterki jest zrozumiała, co pozwala po części usprawiedliwić jej poczynania. Taka niejednoznaczność zawsze jest pożądana, rzadko jednak występuje w komiksie superbohaterskim.
Na kartach omawianego albumu Morrison prezentuje kilka niezmiernie ciekawych koncepcji. Jedną z nich jest powstanie tak zwanego „trzeciego gatunku”, czyli ludzi, którzy poprzez przeszczepy części ciała mutantów chcą się do nich nie tylko upodobnić, ale nawet przewyższyć (nota bene, wątek jest mocno utrzymany w stylu „Transmetropolitan”, co dla mnie stanowi zaletę). W tę opowieść zostaje wpleciony charakterystyczny dla właściwie wszystkich serii „X-Men” motyw dyskryminacji, prześladowań i supremacji jednej rasy nad drugą, autor jednak podchodzi do niego na świeżo, unikając przy tym nadmiernej łopatologii – wnioski z lektury ma wyciągnąć sam czytelnik.
Żeby uatrakcyjnić same postaci Dzieci Atomu, scenarzysta wprowadził kilka zmian fabularnych i wizerunkowych. Co do tych drugich – pozbyto się infantylnych strojów, które musieli wcześniej nosić członkowie drużyny. Bohaterowie co prawda wciąż noszą uniformy, ale te są mniej groteskowe niż wcześniej, co zwyczajnie sprawia o wiele lepsze wrażenie. Z kolei co do zmian fabularnych – Morrison zaproponował ideę tak zwanej „mutacji wtórnej”, co dodało opowieści nowych odcieni, a to głównie dlatego, że manewr wprowadził pewną nieprzewidywalność – nie wiadomo kto zyskał jakie zdolności, co ma znaczenie chociażby w scenach konfrontacyjnych. Autor nie zapomniał też o kwestiach bardziej przyziemnych – kolejną sprawą jest bowiem niemały wpływ owych zmian na psychikę niektórych postaci. Każdy wie, jak wygląd może oddziaływać na samopoczucie i poczucie własnej wartości u zwykłych ludzi – nie inaczej jest w przypadku mutantów.
„Z jak zagłada” nie ma jednego, stałego rysownika. Przy albumie pracowało ich kilku. Najbardziej znane nazwisko to chyba Frank Quitely. W momencie wydania tej historii Brytyjczyk nie był jeszcze tak rozpoznawalny, jak obecnie, ale jego styl budził uznanie. Trzeba jednak w tym momencie dodać, że ma on dosyć specyficzną kreskę, która na pierwszy rzut oka może wydawać się pokraczna. Dobrze wypada też Ethan van Sciver. Pracujący dla obu głównych wydawnictw specjalizujących się w superhero Amerykanin tworzy zazwyczaj rysunki miłe dla oka i efektowne. Nie inaczej jest i tym razem. Na przeciwnym biegunie znajduje się za to Igor Kordey, który „popisał się” wyjątkową niechlujnością. Niektóre postaci w jego interpretacji w ogóle nie przypominają siebie i są zwyczajnie szpetne.
Run Granta Morrisona w „New X-Men” jest ze wszech miar warty uwagi. Jakkolwiek nie jest to tytuł, który uznać można za arcydzieło, to i tak pełno w nim interesujących wątków, ciekawych przemyśleń i emocji. Szkot podchodzi do tematyki superhero z szacunkiem (co zresztą udowadnia nie po raz pierwszy), nie traktując nurtu jako okazji do opowiedzenia sztampowej historyjki. Stara się wykrzesać z tematu więcej niż inni twórcy, dzięki czemu efekt końcowy jego pracy jest bardzo satysfakcjonujący. Eksplorując ciekawe tereny fabularne, dostarczył album, który warto mieć na swojej półce.
Seria: New X-Men
Tom: 1
Scenariusz: Grant Morrison
Rysunki: Frank Quitely i inni
Kolory: Brian Haberlin, Hi-Fi Design
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Tytuł oryginału: New X-Men Vol. 1: E is for Extinction
Wydawnictwo: Mucha Comics
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania: grudzień 2019
Liczba stron: 248
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 180 x 275
Wydanie: I
SBN: 978-83-65938-82-4
(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem został, obecnie dostępnym w sieci na profilu facebookowym. Tekst ukazał się 05. 02. 2020)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz