wtorek, 26 marca 2013

Brian Herbert, Kevin J. Anderson "Diuna. Ród Harkonnenów" - Recenzja



Różnie to bywa z odgrzewanymi kotletami. Raz smakują gorzej, innym razem za to, kucharze potrafią dobrać składniki tak, by wyszło z takiego dania coś zjadliwego. Jednak jedno jest pewne. Jakkolwiek smaczne by się nie wydawały, nie mają większych szans, by równać się z potrawą świeżą. Takie kulinarne porównanie dobrze obrazuje twórczość Briana Herberta i Kevina J. Andersona, osadzoną w uniwersum „Diuny”. Może ona być gratką dla spragnionych fanów, lecz jakkolwiek by się autorzy nie starali, do pewnej wysokości jednak nie doskoczą. Inna sprawa, że nie musi to wcale oznaczać, iż nie ma ich pisarstwo żadnej wartości. Bo ma. Ale nieco inną. Rozrywkową. Jeśli taki stan rzeczy czytelnikowi nie przeszkadza, znajdzie na kartach „Rodu Harkonnenów” sporo dobrej zabawy.

Powieść jest drugim tomem trylogii, której akcja rozpoczęła się około 40 lat przed wydarzeniami pokazanymi w „Diunie”. Poznajemy zarówno losy bohaterów znanych z kart słynnej powieści Franka Herberta, jak i innych, których do życia powołał zespół Herbert młodszy - Anderson. Dużym walorem dla fanów powinno być przedstawienie wydarzeń, które doprowadziły akcję do punktu, w którym rozpoczyna się pierwszy tom sześcioksięgu. Poznajemy m.in. w jaki sposób toczyło się życie księcia Leto i co ukształtowało jego niezłomny charakter, czy też w jaki sposób na dwór Atrydów trafili jego przyszli obrońcy i stronnicy, czyli Duncan Idaho i Gurney Halleck. Z drugiej strony jesteśmy świadkami okrucieństwa rodu Harkonnenów i poznajemy źródła nienawiści niektórych bohaterów do tej rodziny. A wszystko to, połączone w jedno, nieuchronnie zbliża nas małymi krokami do rozpoczęcia „Diuny”.

Jak na powieść , która w tytule ma wyrażenie „Ród Harkonnenów”, za mało jest w niej akcji z tym właśnie rodem w roli głównej. Inaczej, oczywiście dostajemy informacje i o baronie Vladimirze, i o jego bratanku Rabbanie, a także o zarządcy Lankiveila, Abulurdzie, jednak jest tego mniej, niż sugerowałby tytuł. Bo w żaden sposób, nikt z wymienionych, nie jest głównym bohaterem powieści. To jest w ogóle dosyć dziwna sprawa, jeśli idzie o pisarstwo Herberta i Andersona. Nie skupiają się oni na nikim konkretnym, tylko każdy wątek i każdego bohatera starają się uczynić równie ważnym. Idea zacna, tylko nie zawsze tak się da. Bywa, że zamiast prowadzić historię w taki sposób, lepiej wziąć na warsztat jedną silną osobowość, resztę zostawiając niejako w tle, chociaż nie porzucając ich zupełnie. To jednak wyższa szkoła jazdy. I o ile Herbertowi seniorowi wychodziło to znakomicie, tak do zespołowej pracy jego syna można mieć w tej materii pewne zastrzeżenia.

Cała fabuła to, na dobrą sprawę, jedna wielka, nieustająca przygoda. Tutaj najbardziej widać, że jest to coś zupełnie innego niż dzieła Franka Herbarta. Refleksje, jeśli się już pojawiają, są dosyć oczywiste i rozpatrywane jedynie w kategoriach czarno-białych. Chciałoby się zdecydowanie więcej odcieni szarości. Brak tu miejsca na bardziej skomplikowane przemyślenia i choć szczyptę filozofii, z jakiej znane były powieści sześcioksięgu. To może być dla fanów oryginalnej „Diuny” jednym z najbardziej znaczących minusów. Jeśli bowiem szukać w dopiskach Herberta juniora i Andersona czegoś interesującego, to trzeba wyzbyć się jakiejkolwiek chęci porównania. Bo takowego ani „Ród Harkonnenów”, ani żaden z innych prequeli nie wytrzyma.

Nie sposób odmówić autorom rzemieślniczej sprawności, jednak jest pewien aspekt, na którym powinni się skupić. Chodzi mianowicie o bohaterów. Są zbyt jednowymiarowi. Jeśli ktoś jest dobry, będzie takim przez cały czas. Gdy z kolei twórcy zechcieli pokazać człowieka nikczemnego i zepsutego, czynią to w aż do przesady przerysowany sposób. Brak niestety bohaterów na miarę Paula Atrydy, którego mimo swego względnie dobrego charakteru i honorowości, ciężko nazwać jednowymiarowym. W tej kwestii zostało jeszcze autorom bardzo wiele do zrobienia.

Odsądzanie duetu od czci i wiary mija się z celem. Przypuszczam, że nie mieli oni nawet aspiracji, by dorównać Frankowi Herbertowi. Chodziło raczej o to, by wykorzystać wciąż drzemiący w tym uniwersum potencjał i stworzyć w jego ramach coś nowego. Co do tego czy się udało, każdy zapewne będzie miał inne zdanie. Znajdą się tacy czytelnicy, dla których poszczególne części „Rodów” będą niczym więcej, jak profanacją. Jeśli jednak spróbuje wyjść się poza porównania, dosyć łatwo będzie zauważyć, że nie tylko nie są to powieści złe, ale nawet dzieje się w nich całkiem sporo i to także w dosyć ciekawym stylu. Mimo pewnych oczywistych wad, ja jestem jednak „na tak”.

6/10

Autorzy: Brian Herbart, Kevin J. Anderson
Tytuł: Diuna. Ród Harkonnenów
Tytuł oryginału: Dune. House Harkonnen
Tłumaczenie: Marek Michowski
Wydawca: Dom Wydawniczy Rebis
Data wydania: luty 2013
Liczba stron: 721
ISBN: 978-83-7510-663-3

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Po Przecinku i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK )

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz