Różnie to bywa z odgrzewanymi kotletami. Raz
smakują gorzej, innym razem za to, kucharze potrafią dobrać składniki
tak, by wyszło z takiego dania coś zjadliwego. Jednak jedno jest pewne.
Jakkolwiek smaczne by się nie wydawały, nie mają większych szans, by
równać się z potrawą świeżą. Takie kulinarne porównanie dobrze obrazuje
twórczość Briana Herberta i Kevina J. Andersona, osadzoną w uniwersum
„Diuny”. Może ona być gratką dla spragnionych fanów, lecz jakkolwiek by
się autorzy nie starali, do pewnej wysokości jednak nie doskoczą. Inna
sprawa, że nie musi to wcale oznaczać, iż nie ma ich pisarstwo żadnej
wartości. Bo ma. Ale nieco inną. Rozrywkową. Jeśli taki stan rzeczy
czytelnikowi nie przeszkadza, znajdzie na kartach „Rodu Harkonnenów”
sporo zabawy.
Powieść jest drugim tomem trylogii,
której akcja rozpoczęła się około 40 lat przed wydarzeniami pokazanymi w
„Diunie”. Poznajemy zarówno losy bohaterów znanych z kart słynnej
powieści Franka Herberta, jak i innych, których do życia powołał zespół
Herbert młodszy - Anderson. Dużym walorem dla fanów powinno być
przedstawienie wydarzeń, które doprowadziły akcję do punktu, w którym
rozpoczyna się pierwszy tom sześcioksięgu. Poznajemy m.in. w jaki sposób
toczyło się życie księcia Leto i co ukształtowało jego niezłomny
charakter, czy też w jaki sposób na dwór Atrydów trafili jego przyszli
obrońcy i stronnicy, czyli Duncan Idaho i Gurney Halleck. Z drugiej
strony jesteśmy świadkami okrucieństwa rodu Harkonnenów i poznajemy
źródła nienawiści niektórych bohaterów do tej rodziny. A wszystko to,
połączone w jedno, nieuchronnie zbliża nas małymi krokami do rozpoczęcia
„Diuny”.
Jak na powieść , która w tytule ma wyrażenie „Ród Harkonnenów”, za
mało jest w niej akcji z tym właśnie rodem w roli głównej. Inaczej,
oczywiście dostajemy informacje i o baronie Vladimirze, i o jego
bratanku Rabbanie, a także o zarządcy Lankiveila, Abulurdzie, jednak
jest tego mniej, niż sugerowałby tytuł. Bo w żaden sposób, nikt z
wymienionych, nie jest głównym bohaterem powieści. To jest w ogóle dosyć
dziwna sprawa, jeśli idzie o pisarstwo Herberta i Andersona. Nie
skupiają się oni na nikim konkretnym, tylko każdy wątek i każdego
bohatera starają się uczynić równie ważnym. Idea zacna, tylko nie zawsze
tak się da. Bywa, że zamiast prowadzić historię w taki sposób, lepiej
wziąć na warsztat jedną silną osobowość, resztę zostawiając niejako w
tle, chociaż nie porzucając ich zupełnie. To jednak wyższa szkoła jazdy.
I o ile Herbertowi seniorowi wychodziło to znakomicie, tak do
zespołowej pracy jego syna można mieć w tej materii pewne zastrzeżenia.
Cała fabuła to, na dobrą sprawę, jedna wielka, nieustająca przygoda.
Tutaj najbardziej widać, że jest to coś zupełnie innego niż dzieła
Franka Herbarta. Refleksje, jeśli się już pojawiają, są dosyć oczywiste i
rozpatrywane jedynie w kategoriach czarno-białych. Chciałoby się
zdecydowanie więcej odcieni szarości. Brak tu miejsca na bardziej
skomplikowane przemyślenia i choć szczyptę filozofii, z jakiej znane
były powieści sześcioksięgu. To może być dla fanów oryginalnej „Diuny”
jednym z najbardziej znaczących minusów. Jeśli bowiem szukać w dopiskach
Herberta juniora i Andersona czegoś interesującego, to trzeba wyzbyć
się jakiejkolwiek chęci porównania. Bo takowego ani „Ród Harkonnenów”,
ani żaden z innych prequeli nie wytrzyma.
Nie sposób odmówić autorom rzemieślniczej sprawności, jednak jest
pewien aspekt, na którym powinni się skupić. Chodzi mianowicie o
bohaterów. Są zbyt jednowymiarowi. Jeśli ktoś jest dobry, będzie takim
przez cały czas. Gdy z kolei twórcy zechcieli pokazać człowieka
nikczemnego i zepsutego, czynią to w aż do przesady przerysowany sposób.
Brak niestety bohaterów na miarę Paula Atrydy, którego mimo swego
względnie dobrego charakteru i honorowości, ciężko nazwać
jednowymiarowym. W tej kwestii zostało jeszcze autorom bardzo wiele do
zrobienia.
Odsądzanie duetu od czci i wiary mija się z celem. Przypuszczam, że
nie mieli oni nawet aspiracji, by dorównać Frankowi Herbertowi. Chodziło
raczej o to, by wykorzystać wciąż drzemiący w tym uniwersum potencjał i
stworzyć w jego ramach coś nowego. Co do tego czy się udało, każdy
zapewne będzie miał inne zdanie. Znajdą się tacy czytelnicy, dla których
poszczególne części „Rodów” będą niczym więcej, jak profanacją. Jeśli
jednak spróbuje wyjść się poza porównania, dosyć łatwo będzie zauważyć,
że nie tylko nie są to powieści złe, ale nawet dzieje się w nich całkiem
sporo i to także w dosyć ciekawym stylu. Mimo pewnych oczywistych wad,
ja jestem jednak „na tak”.
Autorzy: Brian Herbart, Kevin J. Anderson
Tytuł: Diuna. Ród Harkonnenów
Tytuł oryginału: Dune. House Harkonnen
Tłumaczenie: Marek Michowski
Wydawca: Dom Wydawniczy Rebis
Data wydania: luty 2013
Liczba stron: 721
ISBN: 978-83-7510-663-3
(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Po Przecinku i na nim była pierwotnie publikowana - KLIK )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz