Frank Miller w swoim prime był prawdziwą gwiazdą. Prawie wszystko, za co się chwytał, kończyło się sukcesem, a w jego bibliografii znajdziemy kilka tytułów, które są uznawane za klasykę komiksu. Któż nie zna tak znakomitych albumów jak „Powrót Mrocznego Rycerza” czy „Batman. Rok pierwszy”, prawda? Później bywało już dużo gorzej, a kolejne próby powrotu na właściwą ścieżkę nie kończyły się najlepiej. Czasami efekty okazywały się wręcz karykaturalne (vide kuriozalny „Superman. Rok pierwszy”). „Ronin” pisany był jednak wtedy, kiedy gwiazda Millera świeciła jeszcze bardzo jasno, jednak czy to znaczy, że z automatu mamy do czynienia z komiksem udanym?
Władca feudalnej Japonii zostaje pokonany przez potężnego demona, Agata. Młody samuraj, który nie zdołał zapobiec zamachowi, przysięga zemstę. Jako ronin – samuraj bez pana – przemierza wieki, by po wielu setkach lat trafić do futurystycznego miasta i dzięki zdobyczom nowoczesnej nauki spróbować odzyskać honor i wykonać misję, której kiedyś nie podołał. Jednak demon nie próżnuje, co więcej, sam poluje na ronina, w którego posiadaniu jest potężny artefakt mogący całkowicie zmienić obraz przyszłego starcia.
Historia zaproponowana przez Franka Millera jest prosta. Jak konstrukcja cepa – chciałoby się dodać, ale nie bądźmy nadmiernie złośliwi. Intryga zasadza się na pomyśle, którego założenia wydają się mocno absurdalne. Oto duch samuraja (no dobrze – ronina – to jednak jest różnica) po setkach lat wstępuje w ciało mieszkańca cyberpunkowej metropolii i chce dokończyć przerwaną niegdyś misję. Brzmi nieciekawie i tak też wygląda. Można doszukiwać się tu co prawda pewnej głębi, mówić o tym, że Miller prezentuje czytelnikom zawsze aktualny motyw oporu przed kontrolującym wszystko systemem, ale bądźmy szczerzy – te wątki poprowadzono bardzo ciężką ręką. Powinny zachwycać, powinniśmy kibicować bohaterom, by zerwali niewidzialne pęta reżimu, tymczasem na znacznej przestrzeni albumu Miller osiągnął tylko tyle, że zżymałem się na niewykorzystany potencjał świata przedstawionego.
Fabuła poprowadzona jest całkowicie na serio, a co za tym idzie – nie ma tu miejsca nawet na odrobinę luzu. Z wielu kadrów wylewa się nieznośny wręcz patos, widoczny zarówno w momentach szybszej akcji, jak i w scenach bardziej statycznych. Co więcej, „Ronin” jest przeładowany dialogami, które na dobrą sprawę nie prowadzą do niczego konkretnego. Miller snuje dywagacje na temat świata i tego, jak system wpływa na los jednostki, nie są one jednak szczególnie porywające. Przeplata swoje ulubione motywy (orientalne, futurystyczne, społeczne), ale robi to w sposób niekontrolowany i bez umiaru. Kiedy je okiełznał, powstawały rzeczy wspaniałe („Powrót Mrocznego Rycerza”), ale to jeszcze nie ten etap, choć nie trzeba było wiele, by z tego komiksu wyszło coś lepszego niż efekt finalny.
Sytuacji w żadnej mierze nie sprzyja kreacja występujących w „Roninie” postaci. Praktycznie wszystkie są niesamowicie jednowymiarowe, a w ich poczynaniach brakuje jakichkolwiek odcieni szarości. Miller bardzo upraszcza ich charaktery, przez co komiks wydaje się być zupełnie oderwany od wiarygodnej psychologii. To spora wada, która może przeszkadzać w lekturze. W tym elemencie chyba najmocniej widać, że mamy do czynienia z tytułem powstałym w zupełnie innej epoce – dzisiaj nawet w szeregowym superhero bohaterowie są nakreśleni lepiej.
Chyba każdy wie, jak Frank Miller wypada jako rysownik. Owszem, ma charakterystyczny, czasami bardzo pokraczny styl, ale potrafi stworzyć grafiki interesujące i sugestywne, dobrze komponujące się z treścią. Na kartach „Ronina” warstwa graficzna współgra ze scenariuszem, bo oba elementy rozczarowują. Rysunki są naprawdę brzydkie, dziwacznie skadrowane i wyjątkowo mało przejrzyste. Czasami trudność może sprawić rozszyfrowanie, na co w ogóle patrzymy. To zupełne przeciwieństwo atrakcyjnej wizualnie oprawy, a w mojej opinii także jedne z najbrzydszych prac, jakie wyszły spod pędzla Millera. Przez nie „Ronina” czytało mi się jeszcze gorzej.
Czytelników nastawiających się na komiksową ucztę może czekać przy „Roninie” spore rozczarowanie. To album, który nie stoi na tym samym poziomie co Millerowskie evergreeny, i którego potencjał (bo ten niewątpliwie był tu obecny) nie został należycie wykorzystany. Ta historia po prostu bardzo źle się zestarzała – może robiła wrażenie czterdzieści lat temu, kiedy komiks ukazywał się po raz pierwszy, teraz jednak prezentuje się znacznie gorzej, niż można się było spodziewać. Jasne – przy pewnej dozie dobrej woli nadal można dopatrywać się tu czegoś więcej, wydaje mi się jednak, że trudno mówić o szczytowym osiągnięciu w bibliografii Millera.
Tytuł: Ronin
Scenariusz i rysunki: Frank Miller
Tłumaczenie: Jarosław Grzędowicz, Marek Starosta
Tytuł oryginału: Ronin
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Black Label
Data wydania: grudzień 2024
Liczba stron: 342
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-7148-0
(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 23. 12. 2024).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz