Postapokalipsa niejedno ma imię. W wizjach różnych pisarzy i reżyserów świat ginie najczęściej w ogniu atomowego zniszczenia, ale jeśli poszperamy głębiej, znajdziemy także bardziej oryginalne pomysły. John Wyndham należy do twórców, którzy wyszli poza zagładę nuklearną i zaproponowali coś innego. Ale czy książka napisana ponad siedemdziesiąt lat temu nadal może mieć dużą siłę rażenia? Czy może działać na współczesnego czytelnika, który widzi wokół siebie zupełnie inne zagrożenia niż jego odpowiednik żyjący siedem dekad temu? To dość zaskakujące, ale po lekturze „Dnia tryfidów” można odpowiedzieć na oba te pytania twierdząco.
Bill Masen budzi się w szpitalu po operacji oczu. W związku z zabiegiem nie mógł dzień wcześniej obserwować ogólnoświatowego fenomenu, deszczu zielonych meteorytów. Szybko okazuje się jednak, że miał ogromne szczęście. Zjawisko, choć widowiskowe, spowodowało, że podziwiający je ludzie stracili wzrok. Bill, jako jeden z nielicznych na świecie, nadal widzi. To może mu pomóc w walce z morderczymi roślinami, które jakiś czas temu pojawiły się na Ziemi. Tryfidy, bo tak się nazywają, potrafią zatruć człowieka śmiercionośnym jadem, jednak zostały ujarzmione. W momencie kiedy znika przewaga ludzkości, zaczyna się walka o dominację na planecie.
Powiedzenie, że „nie ocenia się książki po okładce” jest z jednej strony truizmem, z drugiej jednak bywa wyjątkowo celne. O jego prawdziwości świadczy doskonale Rebisowska seria „Wehikuł czasu”. Wiele wydanych w jej ramach powieści to dzieła doskonałe, które ozdobiono naprawdę szkaradnymi okładkami, pasującymi klimatem raczej do lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku niż do dzisiejszych graficznych standardów. Mnie co prawda nie odstraszają one od lektury, bo znam jakość proponowanych czytelnikom nazwisk, ale potrafię sobie wyobrazić, że ktoś sięgnie za ich sprawą po coś innego. I trudno się temu dziwić – człowiek jest wszak wzrokowcem. Pewnie rzecz nie ulegnie już żadnej poważniejszej zmianie, ale na miejscu wydawcy zastanowiłbym się nad tą kwestią przy publikacji nowych serii.
Wrażenia estetyczne dotyczące okładki nie są jednak najistotniejsze, jeśli chodzi o tekst kultury. Niezmiennie najważniejsza jest bowiem treść, a w tym aspekcie „Dzień tryfidów” ma sporo do zaoferowania. Na początek jednak trzeba wspomnieć, że jak na powieść postapokaliptyczną zaskakująco mało w niej akcji. Brytyjski pisarz nie oferuje czytelnikowi taniej sensacji, zamiast tego próbuje rzetelnie pokazać, jak może wyglądać świat po katastrofalnych wydarzeniach. I wychodzi mu to więcej niż dobrze.
Wyndham stara się przewidzieć, w jakim kierunku podąży ludzkość w sytuacji, kiedy praktycznie wszystko trzeba zaczynać od nowa. Zniknęły zorganizowane rządy, uprawy leżą odłogiem, a w obliczu utraty wielu specjalistów degradacji uległ poziom ogólnej wiedzy – w takich warunkach żyją ludzie, którzy cudem uniknęli spowodowanego przez przelot tajemniczej komety oślepienia. Nieliczni, którzy zachowali wzrok, muszą nie tylko myśleć nad tym, jak ponownie pchnąć ludzkość na tory rozwoju, ale i opiekować się rzeszami ociemniałych, którzy w obliczu tej nagłej dla nich i bardzo drastycznej zmiany, nie są w stanie poradzić sobie sami i muszą zostać poprowadzeni, żeby być przydatnymi dla kształtującego się w bólach nowego modelu społeczeństwa.
Potencjalnych kierunków rozwoju ludzkości Wyndham widzi kilka i stara się pokazać wady i zalety każdego z nich. Niektórzy decydują się na system wzorowany na feudalnym, w którym poddani pracują na konto zwierzchnika. Inni próbują przeżyć w małych grupkach w zupełnym odosobnieniu, jeszcze inni usiłują organizować wspólnoty działające na surowych, lecz sprawiedliwych zasadach. Świat, w którym ludzkość musi zaczynać od zera, daje wiele możliwości, a od moralności ocalałych zależeć będzie, która opcja okaże się najlepsza.
Nieco zaskakuje, że osią fabuły wcale nie jest walka ludzkości z morderczymi roślinami. Tryfidy owszem, są zagrożeniem, ale Wyndham bardziej skupia się na tym, żeby pokazać potencjalne kierunki rozwoju świata w obliczu katastrofy. Element survivalowy nie okazuje się tak istotny, jak można było domniemywać. Nie znaczy to jednak, że tryfidy są jedynie dodatkiem do tej opowieści. Nad bohaterami cały czas wisi związane z nimi zagrożenie, ani na moment nie mogą stracić czujności, bo może okazać się, że małe na pozór zaniedbanie stać się może podstawą do dramatycznej walki o przetrwanie. A tryfidy są zajadłe, co autorowi udało się bardzo sugestywnie pokazać.
Czy powieść trąci myszką? W pewnych miejscach z pewnością tak, ale trudno mieć o to do autora pretensje – nie mógł wszak przewidzieć oszałamiającego rozwoju technologicznego, jaki jest od kilku dekad udziałem całego świata. Spokojnie można na to przymknąć oko, zwłaszcza, że Wyndham nadrabia na innych polach, w tym na najważniejszym – historia, którą snuje, zwyczajnie angażuje, co więcej, jest wiarygodna. W przypadku postapo nie zawsze jest to regułą, ale brytyjskiemu twórcy ta trudna rzecz się udała, a to z kolei sprawiło, że lektura potrafi być niepokojąca. Wrażenie robi zwłaszcza kreacja zagrożenia w postaci tryfidów (pomysłowa i realistyczna jest zresztą ich geneza). W toku fabuły pojawiają się też ciekawe sugestie co do przyczyny katastrofy, która oślepiła większą część ludzkości. Nic nie jest tu nadmiernie wydumane, a to dodaje opowieści prawdopodobieństwa, co w przypadku literatury poruszającej motyw możliwej przyszłości jest ważne.
Choć całościowo robi bardzo dobre wrażenie, to „Dzień tryfidów” nie jest książką pozbawioną wad. Przeskoki czasowe powinny być zaznaczone lepiej – czasami ni z tego, ni z owego okazuje się, że akcja przeniosła się kilka lat do przodu. Dzieje się tak bez żadnych wcześniejszych zapowiedzi, co potrafiło odrobinę wybić mnie z czytelniczego rytmu. Nie wydaje mi się również, by autor dobrze uzasadnił, dlaczego między dwojgiem głównych postaci pojawiło się uczucie. Po prostu nagle okazuje się, że takowe zaistniało, a my zwyczajnie musimy taki stan rzeczy przyjąć.
„Dzień tryfidów” okazał się znacznie lepszą książką, niż się spodziewałem. To bardzo ciekawe spojrzenie na świat po katastrofie – Wyndham unika banałów, nie idzie po linii najmniejszego oporu i nie daje łatwej rozrywki. Umiejętnie gra za to na lękach współczesnego mu czytelnika, które okazują się być zaskakująco aktualne także dzisiaj. Nie znałem tej pozycji wcześniej, ale po jej lekturze mogę z całą stanowczością powiedzieć, że warto było ten brak nadrobić.
Autor: John Wyndham
Tytuł: Dzień tryfidów
Tytuł oryginału: The Day of the Triffids
Tłumaczenie: Wacława Komarnicka
Wydawca: Rebis
Data wydania: maj 2024
Liczba stron: 316
ISBN: 978-83-8338-193-0
(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 01. 07. 2024).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz