poniedziałek, 11 listopada 2024

Śnienie. Na jawie - Recenzja

 

Choć projekt „Sandman Uniwersum” dobiegł końca jako regularna komiksowa seria, nie oznacza to wcale, że nie spotkamy się już z Nieskończonymi. Formuła wydawnicza została nieco zmodyfikowana wraz z końcem 2020 roku i od tego czasu zaczęły się ukazywać albo tytuły limitowane (zamknięte w określonej liczbie zeszytów), albo ulokowane w około-Sandmanowskim świecie one-shoty. Wydaje mi się, że lepsza taka decyzja niż całkowite zamknięcie inicjatywy – dzięki temu mamy możliwość od czasu do czasu ponownie sprawdzić, co ciekawego dzieje się w Śnieniu i przyległościach. Pierwszą z takich wizyt jest album „Na jawie”.

Choć Ruin miał być wybitnym dziełem Władcy Snów, to nowy koszmar okazał się… niesubordynowany. Zamiast podporządkować się woli swojego stwórcy, ucieka do realnego świata, by tam odnaleźć chłopaka, w którym się zakochał. To ma poważne reperkusje, bo kiedy próbuje wydostać się ze Śnienia, przypadkowo zamienia się miejscami z pewną śniącą. Jeśli kobieta nie wróci szybko do swojego świata, przestanie istnieć. W misję ratunkową angażują się ponadto ekscherubin oraz współczesna wiedźma, którzy wplątują się przy okazji w inną aferę, tym razem związaną z walką o władzę w krainie elfów.

Nowy album „Śnienia” podzielono na trzy części – dwie dłuższe i krótszą. Każda z nich to osobna opowieść, choć wszystkie się ze sobą przenikają i łączą – stąd nijak nie dziwi, że wszystko ukazało się w jednym zbiorczym tomie. Początkowo mamy do czynienia z wyraźnym sznytem sandmanowskim, czyli dostajemy mieszające się światy snu i jawy. Proponowany przez scenarzystkę motyw próby wyrwania się z wszechogarniającego snu był już ogrywany na łamach „Sandmana” jeszcze przez twórcę oryginału, dlatego jego pojawienie się nie robi zbyt dużego wrażenia, choć warsztatowo rzecz jest dobrze zrealizowana. Na plus działają bez wątpienia odwołania kulturowe, w tym przypadku nawiązania szekspirowskie – autorka kreatywnie bawi się historią i literaturą i to może się podobać.

Później następuje wyraźny skręt w stronę fantasy. Najpierw jest dwuzeszytowe wprowadzenie, później pięcioczęściowa historia, w której pierwsze skrzypce odgrywają elfy. W tej opowieści wyeksponowano warstwę akcyjna. Tempo jest szybkie, co wpływa niestety niekorzystnie na kreację bohaterów. Ci sprawiają wrażenie dodatku. Willow Wilson co prawda nakreśla wyraźnie cel ich podróży, ale w natłoku atrakcji zapomina nieco o odpowiedniej ekspozycji charakterologicznej. W  postaciach zwyczajnie brakuje głębi, co jest odczuwalne zwłaszcza gdy porówna się je do tych występujących w „Śnieniu” za kadencji Spurriera.

„Na jawie” jest albumem, którego twórcy sporą wagę przykładają do spraw uczuciowych. Ważne jest tu poszukiwanie miłości i walka o nią. Można by powiedzieć, że to w zasadzie dość bezpieczny wybór, bo jest to tematyka bliska większości czytelników, jednak byłaby to ledwie jedna strona medalu, ponieważ wątki tego typu nie są wcale łatwe do poprowadzenia – nietrudno jest zanurzyć się w banale i strywializować uczucie, a tymczasem miłość rzadko jest możliwa do jednoznacznej interpretacji. Gwendolyn Willow Wilson poradziła sobie z tym wyzwaniem przyzwoicie – jesteśmy w stanie uwierzyć w starania bohaterów i chcemy, żeby ich poszukiwania zakończyły się sukcesem. Autorka dobrze czuje obowiązujące trendy, bo skupia się przede wszystkim na relacjach jednopłciowych. Dzięki temu komiks płynie w głównym nurcie oraz minimalizuje ryzyko, że ktoś zostanie obrażony.

Choć za warstwę graficzną odpowiedzialni są tym razem inni twórcy niż ci pracujący przy poprzednich tomach „Śnienia”, to zachowano stylistyczną ciągłość. Dobrze wypadają zwłaszcza rysunki Nicka Roblesa, a to się świetnie składa, bo to właśnie on rysował większość zamieszczonych w „Na jawie" zeszytów. Jego styl jest klarowny i przejrzysty – wszystko zostało dobrze rozplanowane. Ładnie wypadają zarówno sceny dziejące się w Śnieniu, jak i te rozgrywające się w realnym świecie. Wszystkie mają w sobie cząstkę specyficznej baśniowości, co dobrze pasuje do charakteru tej serii.

To że „Na jawie” będzie albumem słabszym od oryginalnego „Sandmana” nie było trudne do przewidzenia. Przeskoczenie tej poprzeczki było praktycznie nierealne. Jest to jednak komiks, który nie dorównuje także „Śnieniu” pisanemu przez Simona Spurriera. To już nieco rozczarowuje, ale czy czyni go tytułem słabym? Tak źle na szczęście nie jest – to po prostu dość przyzwoite czytadło, które może się podobać, choć przed lekturą warto jednak dostosować oczekiwania do rzeczywistości. To po prostu średniak z aspiracjami.

Tytuł: Śnienie. Na jawie
Seria: Sandman Uniwersum
Scenariusz: Gwendolyn Willow Wilson
Rysunki: Nick Robles, Javier Rodriguez, M. K. Perker
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Tytuł oryginału: The Dreaming - Waking Hours
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Black Label
Data wydania: lipiec 2024
Liczba stron: 296
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-6284-6

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 02. 09. 2024).

sobota, 9 listopada 2024

Batman. Detective Comics. Gothamski Nokturn: Uwertura - Recenzja

 

Linia „Detective Comics” przyniosła nam na przestrzeni dekad wiele niesamowitych opowieści z Batmanem w roli głównej, co więcej – na jej kartach pojawiło się mnóstwo postaci (zarówno dobrych, jak i złych), które na stałe weszły do bat-mitologii. Od jakiegoś czasu nie mieliśmy jednak okazji przeczytać  przełomowego komiksu, który zapadnie w pamięć na dłużej i w przyszłości może być uznany za prawdziwe dzieło. Takim tytułem było z pewnością „Mroczne odbicie”, ale od jego premiery minęło już trzynaście lat. Czy to już czas, żeby „Detective Comics” ponownie pokazało klasę?

Podczas gdy Batman zauważa niepokojące znaki dotyczące własnego ciała, wynikające ze starzenia się, nad Gotham nadciąga nowe zagrożenie. Choć nie do końca wiadomo, jaki jest jego charakter, to pewne poszlaki wskazują na to, że może mieć coś wspólnego z demonami. W mieście pojawiają się ponadto niejacy Orghamowie, którzy zdają się mieć sporo wspólnego z rodziną Arkhamów i chcą sięgnąć po to, co uważają za swoje dziedzictwo.

Czym właściwie jest nokturn? Jeśli kierować się jego definicją w malarstwie, mamy do czynienia z obrazem przedstawiającym scenę nocną. I to pasuje jak ulał do „Batmana”, prawda? Ale wydaje mi się, że poza tak oczywistą interpretacją rzecz można potraktować także bardziej metaforycznie. Jednym z istotnych elementów omawianego komiksu jest motyw starzenia się ciała, które nie wytrzymuje obciążeń, jakim kiedyś było w stanie sprostać. W tym kontekście można zatem odczytać tytuł jako odniesienie do wejścia człowieka w tę mocniej zacienioną część życia – z której blisko już do śmierci. I choć Wayne’owi nadal daleko do myśli o opuszczeniu tego świata, to wyraźnie widać, że najlepsze lata ma już za sobą i powoli zaczyna niedomagać. Choć na razie symptomy starzenia się są minimalne, to musi o nich pamiętać, a co za tym idzie, mierzyć siły na zamiary. To także przypomnienie, że nikt nie jest robotem, nawet ktoś na pozór niepokonany. Ów motyw nie występuje zbyt często w komiksie superbohaterskim, dlatego jest tym bardziej godny odnotowania, kiedy w końcu się pojawia. Mam nadzieję, że Ram V nie zapomni o nim w głównych tomach „Gothamskiego Nokturnu”.

Jak wskazuje już tytuł, nowy story arc „Detective Comics” jest wstępem do właściwych wydarzeń. Co za tym idzie, Ram V dopiero rozstawia pionki i figury na planszy i przygotowuje grunt pod właściwą opowieść. Nie znaczy to jednak, że w „Uwerturze” nic się nie dzieje – to nadal współczesny komiks superbohaterski, którego adresatami są młodzi czytelnicy, w większości wciąż tym nurtem zachwyceni. Sposobem scenarzysty na zainteresowanie odbiorcy jest wprowadzenie na arenę wydarzeń nowych antagonistów, którzy okazują się całkiem interesujący. Na ich korzyść działa niewątpliwie fakt, że są w pewien sposób powiązani z Gotham. Historia miasta, różne relacje i zależności a także odkrywanie tajemnic przeszłości – to działało w runie Scotta Snydera w „Batmanie” i wygląda na to, że nowy scenarzysta „Detective Comics” czerpie z tego, co w opowieściach o Nietoperzu było w ostatnich latach najlepsze. Zobaczymy, jak rzecz rozwinie się w kolejnych tomach, ale na razie wygląda całkiem obiecująco.

Główna linia fabularna to jedno, ale preludium do „Gothamskiego Nokturnu” to także krótsze, kilkustronicowe opowieści towarzyszące, pisane przez Simona Spurriera. Wszystkie cztery zostały zamieszczone na końcu kolejnych zeszytów, a na ich łamach brytyjski scenarzysta w interesujący sposób rozbudował świat przedstawiony. Najpierw wziął na tapet postać byłego komisarza, Jima Gordona, i pokazał, jak radzi sobie na emeryturze. Widzimy, że choć ciągnie wilka do lasu, to mało kto oczekuje od niego realnej pomocy. Taki stan rzeczy jest dla Gordona trudny do zaakceptowania, bo to, że powoli przestaje być potrzebny innym, sprawia mu ból. Ten wątek dobrze komponuje się z pojawiającym się w całym albumie motywem przemijania, nadając całości specyficzną, lekko refleksyjną tonację.

Ilustracje do głównej historii to dzieło Rafaela Albuquerque. Pochodzący z Brazylii artysta dostarczył prace przejrzyste i nastrojowe. Choć są naprawdę nowoczesne, potrafią także wytworzyć interesujący klimat. Ciemniejsza tonacja dobrze podkreśla mrok panujący w Gotham City. Opowieść towarzyszącą ilustrowała Dani (o ile faktycznie chodzi o kobietę – starałem się zrobić rzetelny research, ale informacje w sieci są dość skromne), a efekty jej pracy są bardzo udane. Lekko zamazane, nastrojowe grafiki przywodzą na myśl stylistykę noir, a to świetnie pasuje do fabuły, w której Gordon próbuje udowodnić, że nadal jest potrzebny.

Na pierwszy rzut oka „Gothamski Nokturn: Uwertura” to komiks jakich wiele. Niby trudno w nim znaleźć coś specjalnego, a jednak nie pozostawia obojętnym. To wrażenie to co prawda zasługa poszczególnych motywów i klimatu, ale nie sposób nie ulec wrażeniu, że mamy do czynienia z albumem nieco lepszym niż szeregowa superbohaterszczyzna. Jasne, to nic wybitnego, ale czuć tu potencjał i mam nadzieję, że Ram V go nie zmarnuje. Udowodnił na kartach „Wielu śmierci Laili Starr”, że potrafi pisać,. Dobrze by było, gdyby wykorzystał tę umiejętność także w „Detective Comics”. Czy tak się stanie, okaże się w kolejnych tomach. Na razie jest przyzwoicie.

Tytuł: Gothamski Nokturn. Uwertura
Seria: Batman. Detective Comics
Tom: 1
Scenariusz: Ram V, Simon Spurrier
Rysunki: Rafael Albuquerque, Dani, Hayden Sherman
Kolory: Dave Stewart, Nick Filardi
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Tytuł oryginału: Batman: Detective Comics Vol. 1: Gotham Nocturne: Overture
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: lipiec 2024
Liczba stron: 144
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 167 x 255
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-6546-5

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 30. 08. 2024).

sobota, 12 października 2024

Coś zabija dzieciaki. Tom 7 - Recenzja

 

Na początku seria „Coś zabija dzieciaki” wydawała się być ledwie sezonową ciekawostką, która przetrwa nieszczególnie długi czas, po czym rozpłynie się w wydawniczym niebycie. Z każdym kolejnym zeszytem tytuł stawał się jednak coraz lepszy, a James Tynion IV sukcesywnie rozbudowywał świat przedstawiony. Nawet się nie obejrzeliśmy, a na księgarskich półkach wylądował siódmy zbiorczy tom, kończący się na zeszycie trzydziestym piątym. I co najistotniejsze, po raz kolejny jest to album, który nie zawodzi.

Wielkimi krokami zbliża się ostateczna konfrontacja Eriki Slaughter i chronionych przez nią kobiet z szalenie niebezpiecznym potworem – tak zwanym dwupostaciowcem. Sytuacja jest trudna, bo za byłą łowczynią Zakonu Świętego Jerzego wysłano pogoń, która ma ostatecznie wyeliminować ją z gry. Przy takiej liczbie śmiertelnie niebezpiecznych przeciwników uratowanie wszystkich wydaje się być misją niemożliwą do wykonania.

Dzisiejsza popkultura jaka jest, każdy widzi. Twórcy często uprawiają racebending, a także na siłę feminizują serie, które wcześniej wyglądały zupełnie inaczej. Często jest to robione bez żadnego pomysłu (vide „Mroczna wieża” lub „Terminator: Mroczne przeznaczenie”), byle tylko wpisać się w obowiązujące trendy. Czasami zdarza się jednak, że rzecz przeprowadzona jest z głową. Tak sprawa ma się na szczęście z „Coś zabija dzieciaki”. Cykl coraz wyraźniej stoi wieloma silnymi kobietami, ale myk polega na tym, że wszystkie świetnie tu pasują. Dzieje się tak dlatego, że Tynion IV nie wprowadza ich nigdy ot tak, zamiast tego każdą bohaterkę odpowiednio buduje, kreśli dla niej wiarygodne tło. Sprawia to, że czytelnik przejmuje się losami tych kobiet. Widzimy, że są to postaci z krwi i kości, nawet jeśli niekoniecznie budzą naszą sympatii. A to zdecydowanie robi robotę.

W tomie szóstym, jak pamiętamy, akcenty rozłożono nieco inaczej niż w poprzednich odsłonach – fabuła zwolniła i wydawało się, że ta część jest przygotowaniem czytelnika do krwawej jatki w kolejnym albumie. Tymczasem „siódemka” nie jest wcale tak intensywna, jak można się było tego spodziewać. Scenarzysta nadal skupia się na bohaterkach i odkłada na bok konfrontację z potworami. Powiem szczerze, że taki wybór jest dla mnie nieco zaskakujący, bo rozumiem jeden wolniejszy album w komiksie o wybitnie horrorowym sznycie, ale dwa z rzędu? I nie zrozummy się źle – nastrój grozy można budować na kilka różnych sposobów, ale clue tej serii to jednak monstra. Dlatego fakt, że tym razem ponownie prawie w ogóle ich nie uświadczymy, może być dla niektórych czytelników odrobinę rozczarowujący. Warto jednak mieć na uwadze, że rzeczona cecha może być także zaletą – to zależy od tego, czego od „Coś zabija dzieciaki” oczekujemy.

Niewątpliwym plusem omawianego komiksu jest wykreowany przez Jamesa Tyniona IV nastrój nieustannego zagrożenia – tym razem jednak ściśle łączy się on ze ścigającymi bohaterki wysłannikami Zakonu Świętego Jerzego. Egzekutorzy zgromadzenia potrafią być równie przerażający i bezwzględni jak potwory, a czasami wręcz przewyższają je w okrucieństwie. W mojej opinii ten element skutecznie rekompensuje brak mocniejszych nadnaturalnych akcentów. Erice i jej towarzyszkom cały czas ktoś lub coś depcze po piętach  i nawet jeśli gdzieś się na chwilę zatrzymują, cały czas muszą pozostać czujne i stosować się do wyznawanej przez Foxa Muldera zasady, czyli „nie ufaj nikomu”. To intensywność innego, ale równie satysfakcjonującego typu.

Na wysokości siódmego tomu zbiorczego naprawdę trudno napisać cokolwiek nowego o ilustracjach Werthera Dell’Edery, zwłaszcza że Włoch od samego początku serii utrzymuje równą, wysoką formę. Także tym razem grafiki są niezwykle miłe dla oka i przejrzyste, a w finale albumu, w momencie długo wyczekiwanej konfrontacji, nabierają dodatkowej efektowności. To kawał świetnej roboty.

Choć siódmy tom „Coś zabija dzieciaki” ma swoje wady, to jest lekturą ze wszech miar satysfakcjonującą. To imponujące, jak ze standardowej opowiastki grozy seria wyewoluowała w coś znacznie bardziej angażującego. James Tynion IV zna się na swojej robocie i staje się powoli scenarzystą pierwszoligowym. Od jakiegoś czasu z zainteresowaniem wypatruję kolejnych projektów sygnowanym jego nazwiskiem, a stało się tak głównie za sprawą coraz lepszej jakości cyklu o potworach.

Tytuł: Coś zabija dzieciaki
Tom: 7
Scenariusz: James Tynion IV
Rysunki: Werther Dell’Edera
Kolory: Miquel Muerto
Tłumaczenie: Paweł Bulski
Tytuł oryginału: Something is Killing The Children Vol. 7
Wydawnictwo: Non Stop Comics
Wydawca oryginału: Boom! Studios
Data wydania: lipiec 2024
Liczba stron: 144
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
ISBN: 978-83-8230-691-0

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 27. 08. 2024).